piątek, 25 maja 2018

PIlkakarpia.pl

Wszystkie nowe treści- wywiady oraz felietony- będą ukazywać się na stronie pilkakarpia.pl

Zapraszam :)

czwartek, 17 maja 2018

"Różnie się te losy toczą" Rozmowa z Jarosławem Cecherzem.








W Widzewie rozegrał 23 spotkania w których strzelił 8 bramek. Kibic Widzewa z Koluszek, który nie podbił Łodzi, ale dzięki temu ułożył sobie życie w Stanach Zjednoczonych. O przyczynach spadku, trenerze Lenczyku w rozmowie z Jarosławem Cecherzem.

ŁK: Przychodził pan do Widzewa z Koluszek w bardzo młodym wieku. Debiut w barwach RTS zaliczył Pan mając siedemnaście lat.

Jarosław Cecherz: To były inne czasy. W tym okresie grałem w reprezentacji Polski juniorów i propozycji miałem naprawdę dużo. Między innymi z ŁKS-u. Jednak koniec końców klub wybrało serce. Koluszki są Widzewskie od zawsze, więc nie miałem problemu z wyborem drużyny. A czy to była przemyślana decyzja pod względem piłkarskiej przyszłości? Nie wiem. Nigdy nie będę żałował, że trafiłem do Widzewa, że jestem kojarzony z Czerwono-Biało-Czerwonymi. Przez to również mój brat jest kojarzony z Widzewem, bo faktycznie był wielkim kibicem łodzian.


ŁK: Teraz kariery młodych piłkarzy są inaczej prowadzone. Zazwyczaj piłkarz zmienia ligi poziom po poziomie. Pan, natomiast od razu przeskoczył kilka klas rozgrywkowych.

JC: Z jednej strony była to kapitalna sprawa. Trenowanie z takimi gwiazdami było niepowtarzalnym przeżyciem. Gdy patrzę na polską piłkę z perspektywy USA odnoszę wrażenie, że niektórzy piłkarze grający obecnie w ekstraklasie nie mieliby prawa nawet przyjść na trening tamtego Widzewa. Różnica w wyszkoleniu technicznym piłkarzy jest bardzo duża. Miałem możliwość uczestniczyć w zajęciach z piłkarzami, których widziałem rok wcześniej w telewizji. Henryk Bolesta, Marek Dziuba, Wiesiek Cisek to były uznane marki na piłkarskim rynku. Akceptacja, szacunek takich zawodników to ogromne wyróżnienie.
Trafiłem na kapitalnego szkoleniowca, podkreślę jeszcze raz- szkoleniowca, jakim był Orest Lenczyk. On wydał opinię, że warto mnie sprowadzić do Łodzi. Gra w piłkę, umiejętności czysto piłkarskie to jedna rzecz. Innym ważnym aspektem jest psychika. To jak radzisz sobie ze stresem, emocjami. Ja nie potrafiłem aż tak się przebić, pokazać umiejętności, których oczekiwało się od piłkarzy Widzewa. Dlatego to różnie się potoczyło. W Widzewie spędziłem osiem lat, nigdy się mnie nie pozbyto. Trafiałem na wypożyczenia i bardzo szybko wracałem do klubu. W ekstraklasie nie rozegrałem wielu spotkań, jednak po spadku dostałem szansę i sądzę, że ją wykorzystałem. Przede wszystkim byłem dumny, że jestem w Widzewie. Cała przygoda jednak nie zakończyła się dobrze. Chciałem wyjechać, robiono mi problemy. Miałem ofertę ze Szwajcarii, jednak klub zablokował mój transfer, zażądał dużo więcej pieniędzy. Tego bardzo żałuję.
W tamtych czasach przepisy były inne. Mimo wygaśnięcia kontraktu, piłkarz cały czas należał do klubu i nie mógł zmienić drużyny bez zgody aktualnego pracodawcy. Ktoś chciał na mnie zarobić i przez to musiałem podjąć decyzję o wyjeździe do USA. Ze sportowego punktu widzenia żałuję, jednak pod względem poziomu i stabilności życia była to bardzo dobra decyzja. Różnie się te losy toczą.


ŁK: Skąd się bierze ta różnica zdań na temat trenera Lenczyka? Pan podkreślił słowo szkoleniowiec, z drugiej strony często słychać opinie, że to co najwyżej „pan od WF-u”.

JC: Oczywiście, trener Lenczyk duża wagę przykładał do treningów fizycznych. Jednak to był człowiek, który wiedział jak to robić. To nie było tak, jak dzisiaj, że trener nie ma pojęcia o biomechanice, o wysiłku i bierze sobie do pomocy trenera od przygotowania fizycznego. To był szkoleniowiec, który to wszystko wiedział. Robił badania i wiedział, któremu zawodnikowi, jakie obciążenia fizyczne są potrzebne. Treningi były ciężkie, ale to było kontrolowane.



ŁK: Nie dostawaliście takich samych ilości powtórzeń ćwiczeń, co niestety jest jeszcze praktykowane w Polsce.

JC: To jest właśnie to. Są trenerzy, jak Orest Lenczyk, którzy potrafią dostosować obciążenia do zawodnika, są tacy, którzy wkładają wszystkich do jednego worka i kończy się to źle. Każdy zawodnik jest inny i każdy ma inny maksymalny pułap swojego organizmu. Nigdy nie powiem na szkoleniowca złego słowa. On dał mi szansę debiutu, pozwolił grać w ekstraklasie. On również mnie odstawił od składu, bo widział, że nie jestem jeszcze przygotowany psychicznie do gry. Nie mogę mieć o to pretensji. Bardzo szanuję jego wiedzę. Czy był trudnym człowiekiem? Różnie ludzie mówią. Dla mnie był osobą z wyższej półki, zresztą wyniki jako trenera też go bronią. Można go darzyć sympatią lub nie, ale klub to nie jest towarzystwo wzajemnej adoracji by wszyscy wszystkich lubili.


ŁK: Kogo piłkarze bardziej się bali po porażkach: trenera Lenczyka czy pani Basi?

JC: (śmiech). Ja mogłem się trochę obawiać pani Basi, ale nie piłkarze z autorytetem, którzy wtedy w klubie byli. Taki był klimat tego Widzewa. Pani Basia, faktycznie krzyczała, jednak to budowało ducha drużyny. Tego teraz nie ma, niestety czasy się zmieniły. Szacunek do trenera zawsze był. Trenerzy byli różni, ale zawsze czuło się respekt. Gdy wróciłem do Widzewa, trenerem był Waligóra i jego akurat jako młody zawodnik się bałem.


ŁK: Trener Lenczyk potrafił chyba również odpowiednio wyczuć psychicznie piłkarza i wiedział kiedy dać szansę debiutu. Panu, kibicowi Widzewa, zaufał w derbach Łodzi.

JC: Nawet o tym pan wie! To było fajne, bo trener obserwował moje postępy na treningach. Pamiętam, że przed tym meczem nie było wiadomo kto pojedzie na derby. Jednak na ostatnim treningu, gdy grały dwie jedenastki naprzeciw siebie, musiałem zaprezentować się na tyle dobrze, że trener mnie docenił i powołał do kadry na to spotkanie. Występ w derbach to niesamowite przeżycie. Potem udało mi się zagrać dobre spotkanie z Bałtykiem w Gdyni, i z Górnikiem, gdzie grałem przeciwko Janowi Urbanowi. To są rzeczy, których się nie zapomina. Zostałem wrzucony na głęboką wodę, spaliłem się i musiałem kolejny rok czekać na swoją szansę. Tak to w sporcie bywa, nie mam o to żadnych pretensji.


ŁK: Wrócił pan do Widzewa w sezonie, gdy łodzianie spadali z ligi. Czterech trenerów, duże wzmocnienia a jednak czegoś zabrakło do utrzymania.

JC: Tu dochodzimy do ważnej sprawy. Wszystko zaczęło się od transferów. Przyszedł Jacek Bayer, mój bardzo dobry kolega, ale też rywal do walki o miejsce w składzie. Miałem satysfakcję, że jako młody chłopak tę rywalizację z Jackiem wygrałem. A dlaczego spadliśmy? Coś poszło nie tak. Nie będę szukał winy u szkoleniowców. Wszystko zostało postawione na głowie. Zakupy do klubu zostały zrobione na „hura” i zamiast europejskich pucharów, skończyło się na drugiej lidze.


ŁK: Czy te transfery spowodowały, że zabrakło „Widzewskiego charakteru”?

JC: Nie. Charakter w zespole był. Brakowało czegoś innego. Transfery robi się w sposób przemyślany a nie na zasadzie, że jak ktoś dobrze gra w lidze, to się go kupuje nie biorąc pod uwagę innych czynników. Wydaje mi się, że kupiono zawodników na takie pozycje, które nie wymagały wzmocnień. Jakość samych graczy była wysoka, jednak nie wszystko współgrało na boisku. Piłkarzy dobiera się również pod względem charakteru, pasujących do klubu i szatni. Mam wrażenie że w Widzewie wyglądało to tak:
- O jest tam piłkarz, który się wyróżnia
- A jest nam potrzebny zawodnik, na tę pozycję?
- Nie wiem, ale go weźmy.

Wydano pieniądze i piłkarze musieli grać. Był bałagan, chaos. Skoro trafiły do klubu uznane nazwiska to automatycznie powinniśmy grać w pucharach. Tak to niestety nie działa.


ŁK: Ma pan satysfakcję, że po spadku został pan w klubie i pomógł w wywalczeniu awansu?

JC: Oczywiście. Później Widzew poszedł dalej i nie pamiętano o takich chwilach. Ten sezon to był dla mnie kapitalny czas. Wychodziłem regularnie w pierwszej jedenastce, byłem najlepszym strzelcem zespołu razem z Leszkiem Iwanickim. Czułem się znakomicie, rozgrywałem dużo spotkań. Nieważne było dla mnie czy to pierwsza czy druga liga. Ważne, że to był Widzew. Zresztą wtedy w Łodzi zostało dużo piłkarzy.


ŁK: Pana ostatnie chwile w Łodzi to sezon 92/93. Wtedy powoli już tworzył się mistrzowski Widzew, w składzie byli Koniarek, Wyciszkiewicz, Michalczuk. I to właśnie w tym sezonie strzelił pan swoją pierwszą bramkę w ekstraklasie

JC: Z Markiem Koniarkiem rozegraliśmy w ataku dużo spotkań. Po sezonie był pomysł, by sprzedać mnie na zachód jednak nie wszystko się udało.


ŁK: Za co otrzymał pan żółtą kartkę po strzeleniu bramki w Derbach Łodzi?

JC: Za radość. Pobiegłem cieszyć się z kibicami i za to otrzymałem upomnienie od sędziego. Zawsze byłem emocjonalny a to była moja pierwsza bramka w ekstraklasie, dodatkowo strzelona ŁKS-owi, więc nie mogłem inaczej zareagować.

ŁK: Mimo gry w Widzewie, pana losy wiążą się po części z ŁKS-em. Debiut w derbach, pierwsza bramka na najwyższym szczeblu rozgrywkowym także.

JC: Jak już wspomniałem, miałem propozycję przejścia do ŁKS-u. Jednak mając do wyboru Widzew i klub z Al. Unii nie mogłem wybrać inaczej. Wybrało serce. Czy była to decyzja dobra dla mojego piłkarskiego rozwoju? ŁKS wprowadzał wtedy dużo młodych piłkarzy do seniorskiej piłki, Widzew odwrotnie. Był zespołem ułożonym, z dużymi nazwiskami. Pod tym względem można się zastanawiać, czy to był dobry wybór. Ja jednak tego nie żałuję w żadnym wypadku.


ŁK: Nie zrobił pan dużej kariery w Widzewie, ale dzięki temu trafił pan do Stanów Zjednoczonych. Ironia losu?

JC: Trochę tak. Nigdy nie będę żałował że znalazłem się USA. Trafiłem tu przez przepisy UEFA. Byłem zawieszony w Widzewie, bo chciałem odejść do Szwajcarii, więc poddałem się tak zwanej „Wolnej karencji”. Polegało to na tym, że nie mogłem grać w Europie, więc by być w grze, wyjechałem do Stanów. Dołączyłem do polonijnego klubu Eagles. Dzięki prezesowi drużyny, mogłem trenować codziennie i po roku trafiłem do zawodowej piłki. Mało osób w Polsce wie, że wtedy nie było MLS ale była A-League. W pierwszym sezonie zdobyliśmy mistrzostwo Stanów Zjednoczonych. Trenerem był Bob Gansler, który po pierwszym treningu zapytał co ja tu robię. Tak się losy potoczyły. Na koniec ciekawostka. Gdy byłem w Stanach, Widzew cały czas żądał za mnie pieniędzy. Miejscowi działacze pojechali do Warszawy zapłacić za mnie bym mógł spokojnie grać. Byłem dumny, że amerykanie, którzy nie znali pojęcia transferu gotówkowego, wyłożyli na mój transfer środki. Tu się osiedliłem, tu mam dzieci. Niczego bym nie zmienił w swoim życiu.



fot: naszekoluszki.pl

czwartek, 3 maja 2018

"W tamtym czasie w Widzewie było wielu wyrazistych piłkarzy." Rozmowa z Wojciechem Szymankiem






Wychowanek Polonii Warszawa, w Widzewie spędził trzy i pół roku. Rozmawiałem z Wojciechem Szymankiem o dwóch awansach do ekstraklasy, Stratonie i tworzeniu atmosfery w zespole.


Ł.K.: Wychowywał się pan na Pradze, występował pan w Polonii i Widzewie. Były jakieś problemy z tym związane na osiedlu?

Wojciech Szymanek: Gdy byłem młody to były problemy. Małe środowisko, wszyscy się znali i wiedzieli, że trenuję w Polonii. Czasami trzeba było nadrabiać kilka kilometrów, żeby pójść do szkoły. Musiałem chodzić na około, bo mieszkałem na początku Brzeskiej, po drodze przechodziłem obok wszystkich ciemnych bram i bywały kłopoty. Z czasem, jak zacząłem grać w ekstraklasie, moje nazwisko zaczęło się przewijać w mediach to chwalono mnie, że się wybiłem. Ci, którzy chcieli mnie obijać, przychodzili do mnie i mówili, że jak siedzieli w kryminale to się chwalili: Ten Szymanek to jest z naszej bramy. Także było śmiesznie.

Ł.K.: To też chyba wpłynęło na pana boiskowy charakter. Nawet jak nie wyszedł panu jakiś mecz, to nie można było powiedzieć, że przeszedł pan obok spotkania.

W.S.: Byłem ambitnym zawodnikiem. Może talentu czysto piłkarskiego brakowało mi w niektórych momentach, ale zaangażowania, determinacji nie można było mi odmówić. Zawsze dawałem z siebie sto procent, czy to w czasie spotkań czy na treningach. Czasami myślę, że żeby zaistnieć gdzieś w ekstraklasie, trzeba mieć jeden punkt mocny i jego się trzymać, a resztę doszkalać.

Ł.K.: I charakterem nadrabiać braki.

W.S.: Dokładnie. Czy ktoś jest szybki, czy jest dobry technicznie, czy ma charakter- to nieistotne. Trzeba mieć wiodącą cechę. Wtedy jest dużo łatwiej, niż mieć trochę z szybkości, trochę z techniki. Trzeba być wyrazistym. A w tamtym czasie w Widzewie było wielu wyrazistych piłkarzy.

Ł.K.: Można powiedzieć, że cała szatnia była wyrazista: Robak, Sernas, Dudu…

W.S.: Był Ukah i Broź, który zagrał w Lidze Mistrzów. Lisowski, Panka- reprezentant Litwy, przebijał się Piech. Mielcarz jeszcze w Sieradzu broni. Można powiedzieć, że drużyna została zbudowana bardzo dobrze pod względem charakterologicznym. Nie brakowało nam też umiejętności piłkarskich.

Ł.K.: Cały pobyt w Widzewie to chyba była dla pana sinusoida. Pod względem piłkarskim, ale i pozasportowym.

W.S.: Pod względem piłkarskim nie do końca się zgodzę. Wszyscy podkreślali, że moja ostatnia runda była najlepsza w Widzewie. Finansowo- wiadomo- klub zaczął iść w złą stronę. Co prawda w momencie końca mojego kontraktu, było jeszcze wszystko regulowane. Dopiero później zaczęły się duże problemy. Tę historię wszyscy znają w Widzewie. Klub się spóźnił z wypłatami dwa dni i właściciel poprosił do siebie Adriana Budkę i bardzo przepraszał za opóźnienie. Mówił, że nie wiedział, że gdyby dotarły do niego takie informacje, to by do tego nie dopuścił. Standardy były mocno zachodnioeuropejskie, nawet bym powiedział szwajcarskie. Nie ukrywam, kariera piłkarska nie jest długa i trzeba dbać również o finansowe sprawy. Potem nagle przychodzą problemy zdrowotne czy słabsza forma i trzeba sobie jakoś poradzić. Klub był wtedy poukładany, wszyscy o tym wiedzieli, więc można było pozyskiwać dobrych zawodników.

Ł.K.: Czyli można było sobie pozwolić na Bogdana Stratona?

W.S.: Słyszałem kilka plotek. Ponoć wysyłał CV po polskich klubach, nie wiem ile jest w tym prawdy. Jeżeli chodzi o Stratona, bo go doskonale pamiętam, to nie można mu odmówić profesjonalizmu, zaangażowania, podejścia do treningów. Po prostu umiejętności były słabsze. Może w innym klubie miałby szansę. Nie w ekstraklasie, ale w pierwszej lidze. Tu trafił na grupę obrońców, która nie odpuszczała. Iskry często się pojawiały na treningach.

Ł.K.: Nic dziwnego. Trójka dobrych obrońców ,więc nogi nikt nie cofał.

W.S.: Jak na polskie warunki bardzo dobrych. Bardzo często treningi, gierki przypominały mecze. To było bardzo dobre i dla obrońców, ale też dla napastników. Mając naprzeciw siebie w trakcie treningu Robaka czy Sernasa, którzy przy walce o piłkę nie krzyczą „ała”, zbierało się cenne doświadczenie.

Ł.K.: Po decyzji, że Widzew jeszcze raz musi walczyć o awans do ekstraklasy, nie baliście się, że ktoś będzie chciał odejść i zespół się osłabi?

W.S.: Już wcześniej dochodziły do nas słuchy, że taka sytuacja może mieć miejsce. Nie spadło to na nas nagle. Byliśmy na to przygotowani. Duży ukłon też w stronę zarządu, bo wszystkie warunki zostały na tym samym poziomie. Nie było cięć pensji, tylko premie się zmieniły, z tego co pamiętam. Ten exodus powstrzymał fakt, że poziom finansowy i jakości piłkarskiej w drużynie został zachowany. Wszyscy zostali w klubie.

Ł.K.: Tę pierwszą ligę rozbiliście w pył.

W.S.: Jeżeli chodzi o kibiców, to jednak trochę było problemów.

Ł.K.: Często mówiono o pobytach w „Czekoladzie”.

W.S.: W „Czekoladzie”, dokładnie. Wiadomo, że to nie pomaga. Mogę mówić tylko za siebie. Czasami można wyjść, ale wszystko musi być z rozsądkiem. Wiemy kiedy jest mecz, kiedy jest dzień wolny. Nie można przesadzać w obie strony. Jest duże natężenie psychiczne, jeżeli chodzi o sportowców. Media, kibice. Jest to tak nakręcone, że zawodnicy muszą odpocząć. Jeden się relaksuje w domu, drugi wypije lampkę wina jak Casillas.

Ł.K.: Albo jak Messi i po skończonym sezonie Iniesta wyprowadza go z imprezy.

W.S.: Nie słyszałem o tej historii.

Ł.K.:Było takie zdjęcie, że Iniesta wyprowadza Messiego z podpisem: Iniesta nawet na imprezie asystuje Messiemu.

W.S.: Messi taki zmęczony? Wiadomo, czasami można sobie pozwolić. Jednak jeżeli ktoś przeginał, to były rozmowy między chłopakami. Na pewno mieliśmy dobrą atmosferę, a to jest jeden z głównych punktów, żeby osiągać sukces.

Ł.K.: Przez dłuższy czas Widzew trenował poza Łodzią. Piłkarze, przyjeżdżali na trening, odbywała się jednostka i rozjeżdżali się do domów. To też ma wpływ na budowanie atmosfery w zespole?

W.S.: Nie wiem, jak jest teraz w Widzewie, ale jest taki rytuał. Pobyt w klubie jest tak samo ważny, jak sam trening. Przyjście do szatni, wypicie kawy, porozmawianie z kolegami, skorzystanie z masera. To też jest ważne. Również przyjście wcześniej i robienie ćwiczeń, które zapobiegają kontuzji. Coraz więcej zawodników po wypiciu kawy, zamiast siedzieć i dłubać w nosie, ćwiczy i uzupełnia jednostkę treningową, wzmacniając swoje słabsze strony. Są również badania, które sprawdzają gibkość ciała i dzięki temu zawodnik wie, co ma poprawiać. Po to jest ten czas przed treningiem. W Polonii jest to godzina przed treningiem. I to też buduje atmosferę. A takie sprawy jak zostawanie po treningach, to było modne X lat temu. Teraz się zdarza, że chłopaki, szczególnie młodzi, są jeszcze w korkach i już wyjmowane są telefony.

Ł.K.: Instragram?

W.S.: Może nie instagram. Dzwonią, jakby robili jakieś biznesy albo mieli piątkę dzieci. I to przeszkadza w koncentracji. W Widzewie często zostawaliśmy pół godziny po treningu. Nie trenowaliśmy, ale rozmawialiśmy, żartowaliśmy, powolna kąpiel. Taki rytuał. Fajnie, że nikt Cię nie goni, możesz posiedzieć w klubie. Można porozmawiać o treningu, jak kto zagrał, można się pośmiać z kogoś, że dostał „dziurę”. To wszystko składa się na atmosferę w zespole. A jak ktoś nie ma ochoty, idzie do domu.

Ł.K.: Często pan Animucki przyjeżdżał na zgrupowania?

W.S.: Na zagraniczne tak. Prezes Animucki, prezes Cacek, prezes Mateusz.

Ł.K.: Pytam, bo była sytuacja, że Orange Sport realizował materiał o każdym zespole w trakcie przygotowań. W momencie, gdy był program o Widzewie, przyjechał prezes Animucki i cały program siedzieliście w szatni. Pod koniec programu wyszedł trener Michniewicz bardzo zdenerwowany.

W.S.: Zastanawiam się, gdzie był obóz. Byliśmy w Portugalii z trenerem Michniewiczem. Ale tej sytuacji już nie pamiętam. Ale przyjeżdżała cała grupa czy to na jeden dzień, czy pół obozu. Pamiętam, że ostatniego dnia obozu, kiedy była gierka pierwszego składu przeciwko rezerwowym, pojawiali się prezesi i obserwowali, co się dzieje.

Ł.K.: Często pojawiał się pan w pokojach prezesów?

W.S.: Nie. Lepiej się czułem w szatni i na boisku. Nie było zresztą takiej potrzeby. U prezesów czy u trenera zjawiałem się tylko w wyjątkowych sytuacjach.

Ł.K.: Krążyła plotka, że w pokoju jednego z prezesów wisiał proporczyk Legii. Czyli nie miał pan możliwości zweryfikowania tej informacji.

W.S.: Szczerze, nie widziałem. Czytałem tę anegdotę w wywiadzie z Piotrkiem Kuklisem dla Weszło. Nie przypominam sobie, żeby była taka sytuacja. Nie chce mi się nawet wierzyć, że mogło tak być. Chyba, żeby wisiał proporczyk wymieniany przed meczem.

Ł.K.: Można było usłyszeć, że był pan głównym ogniwem buntu pod koniec przygody w Widzewie.

W.S.: Buntu… Czyli ja wszystkich zmusiłem do buntu.

Ł.K.: Podobno to pan podpowiedział Dudu, by nie przyjmował tej już legendarnej ziemi.

W.S.: O to chodzi. Nie chcę zbytnio do tego wracać, bo tematy finansowe powinny zostać między dłużnikiem a wierzycielem. Jeżeli ktoś mnie pyta, czy coś warto zrobić to odpowiadam szczerze: ja bym tego nie zrobił. Nie będę okłamywał chłopaków, z którymi gram, z którymi dzielę szatnię. Nawet jeżeli się z kimś pokopię na treningu, to cały czas jest to drużyna. Zresztą często to widać na boisku, że jak jest jakaś gorąca sytuacja na boisku, wszyscy idą w to miejsce. Tym się charakteryzuje drużyna. Ja mówiłem, jakbym się zachował w danej sytuacji. A jak ktoś poszedł do prezesów i powiedział „bo Szymanek tak powiedział”… Ja nie mówiłem mu konkretnie nie rób tego, bo to jest złe, tylko co ja bym zrobił. Po prostu jestem szczery, nie byłem zapalnikiem. Często przychodzili do mnie obcokrajowcy, bo nie miałem problemu z angielskim, miałem dobry kontakt z nimi. Tyle.

Ł.K.: To nie jest tak, że ten brak awansu do pucharów, których nikt się nie spodziewał, spowodował, że wszystko się zaczęło psuć szybciej w klubie?

W.S.: Faktycznie nikt się nie spodziewał, ale szansa była realna. W ostatnim meczu Górnik zrewanżował się nam za porażkę u siebie. To był słaby mecz w moim wykonaniu, ale i całej drużyny. Jak się przegrywa cztery zero, nie można mówić o przypadku. Zresztą ten wynik oddawał to, co się działo na boisku. Rzeczywiście, przy dobrych wiatrach, jakbyśmy wygrali, mogliśmy zagrać w pucharach. Jednak nie wydaje mi się, żeby to przyśpieszyło upadek. Problemy zaczęły się ze względów finansowych, krótko mówiąc. Jak w wielu klubach. W Polonii po Wojciechowskim przyszedł Król i się skończyło źle. Mnóstwo klubów miało problemy. Fajne jest to, że się z czasem podnoszą. Jeżeli klub ma markę i kibiców, prędzej czy później wróci do elity.

Ł.K.: Dobrze pan wspomina te trzy i pół roku w Widzewie?

W.S.: Bardzo fajnie. Uważam, że sportowo i pozasportowo było bardzo dobrze. W Łodzi urodziła się moja córka. Atmosfera była dobra, poznałem fajnych ludzi. Był trener Janas, trener Michniewicz, nie chcę pominąć innych trenerów. Była atmosfera pracy, którą bardzo lubię. Wtedy się czuje, że idzie sportowo do przodu. Wszystko było poukładane do pewnego momentu.

Ł.K.: Mimo wszystko serce nie będzie rozdarte, gdy z Polonią przyjedzie pan do Łodzi.

W.S.: Będąc w Widzewie powtarzałem, że jestem wychowankiem Polonii i śledzę jej losy. Serce też będzie trochę rozdarte. Kilka piosenek kibicowskich jeszcze pamiętam. Atmosferę na meczach też dobrze pamiętam. Mimo, że nie było nowego stadionu, to trybuny były blisko boiska, typowo piłkarski stadion. Ludzie żyją w Łodzi piłką. Jestem w szoku, że tak szybko udało się odbudować Widzew i ŁKS. Są podwaliny pod dalsze funkcjonowanie, jest nowy stadion, nie ma problemów z kibicami. Oczywiście, teraz pracuję w Polonii i zrobię wszystko, by „Czarne Koszule” wygrały w Łodzi.

Ł.K.: Gdzieś jeszcze się tli nadzieja, że uda się powtórka sprzed dwóch lat, gdzie Polonia atakowała lidera z pozycji czwartego miejsca i udało się awansować?

W.S.: Wtedy był ŁKS. Szczerze, w tamtym sezonie mieliśmy jasny cel, czyli awans. Teraz jest troszkę inaczej, budujemy dopiero drużynę. Polonia też musi finansowo i organizacyjnie się poprawić, by mówić o wyższych celach. Chwilowo chcemy dobrze grać w piłkę, wygrywać kolejne spotkania.

Ł.K.: Czyli teraz zwycięstwo w Łomży i oby zwycięstwo z Lechią Tomaszów.

W.S.: Ciekawostką jest, że z Lechią gramy w dniu finału Pucharu Polski. Na pewno chcemy wygrywać mecze. Drużyna jest ambitna, chłopaki chcą się rozwijać. Nie ma czegoś takiego, że nie ma celu awansu, więc nie musimy wygrywać. Każdy mecz chcemy wygrać i to jest dla nas najważniejsze.



Fot. WidzewToMy.net.

środa, 2 maja 2018

Egzamin dojrzałości działaczy


   Cztery zdobyte punkty w trzech ostatnich meczach spowodowały, że ,wydawałoby się, pewny awans oddalił się od Widzewa. Kibice wymagają od działaczy zdecydowanych ruchów wobec piłkarzy jak i sztabu szkoleniowego. Fani proponują różne rozwiązania. Ja odniosę się do dwóch proponowanych najczęściej.

  Jednym z pomysłów są kary finansowe: obniżenie pensji, podpisanie kontraktu na innych zasadach czy też zamrożenie wypłaty. Drodzy kibice: zamrażać to można pierogi w zamrażalniku, a nie wypłaty piłkarzom. Oczywiście byłby to znakomity ruch PR-owy trafiający w gusta fanów. Można sobie wyobrazić te entuzjastyczne reakcje : „Dobrze im tak”, „zarząd ma jaja”, „jak nie dostaną pensji z dwa miesiące to zaczną biegać”. Jednak te „zamrożone” środki piłkarze i tak by musieli dostać, a jedyne co by zostało po takiej akcji to smród, że Widzew nie płaci piłkarzom. PZPN też by nie patrzył na takie działania przychylnie. Pomysł do odrzucenia.

  Renegocjacja kontraktów czy obniżanie pensji mija się z celem, bo klub nie może narzucić zmiany umowy. Zresztą ,tak na chłopski rozum, czy ktokolwiek zgodziłby się na obniżenie pensji? I nie pytam o piłkarzy, ale o Was drodzy czytelnicy. Czy gdyby pracodawca, zarzucił Wam za małe zaangażowanie lub ograniczone umiejętności to zgodzilibyście się pracować za niższą stawkę? Jeżeli tak, to bardzo żałuje, że nie prowadzę firmy. Trzeba jasno powiedzieć, kary finansowe, nałożone bez oczywistego powodu jak np.: naruszenie warunków kontraktu, są niemożliwe do wyegzekwowania. Dlatego proszę, odpuśćcie ten temat, bo to mija się z celem. Szkoda waszego czasu.

  Drugą opcją jest zmiana trenera. Nad tą możliwością warto się pochylić i głęboko ją przemyśleć, ale pod jednym warunkiem- nie będzie powtórki ze zwolnienia Marcina Płuski. Podziękowanie za pracę trenerowi Franciszkowi Smudzie będzie egzaminem dojrzałości naszych działaczy. Dlaczego? Z prostego powodu. Trzeba liczyć się z tym, że w momencie zwolnienia „Franza” razem z nim odejdzie Marcin Broniszewski, najprawdopodobniej też Zbigniew Małkowski. Sztaby szkoleniowe zazwyczaj odchodzą grupowo, więc nie ma co oczekiwać, że „Mały Bronek” zostanie pierwszym szkoleniowcem. Oczywiście zdarzają się wyjątki jak casus Legii i asystenta Jozaka, jednak wsłuchajcie się w opinie środowiska na temat takiego zachowania. Najczęściej pojawia się określenie „śliskie”. Przyjmując, że wszyscy doradcy i asystenci Smudy odchodzą, jest możliwość, że szkoleniowcem zostanie Kuba Grzeszczakowski. Czy to by była zmiana na lepsze? Szczerze mówiąc nie mam pojęcia. I to jest największy minus ewentualnego objęcia pierwszej drużyny przez trenera naszych rezerw. Zmiana sternika w tym momencie sezonu musi być gwarancją poprawy jakości gry. Zmiana dla zmiany, będzie głupotą.

  Czyli pozostaje nam ewentualność, że zarząd, od przynajmniej miesiąca, szuka ewentualnego następcy Smudy. Oczywiście, broniłem naszego szkoleniowca jak lew, mimo gry zespołu. Osoby decyzyjne powinny jednak mieć na uwadze styl, w jakim graliśmy. Jeżeli w tym momencie nie ma w klubie listy potencjalnych następców, to po rozstaniu z trenerem zacznie się szukanie po omacku. W takiej sytuacji istnieje prawdopodobieństwo, że zatrudniony zostanie nie najlepszy kandydat ,a pierwszy lepszy.

  Oczywiście istnieje szansa, że po męskiej  rozmowie z piłkarzami, Smuda i spółka dokończą sezon. W przypadku awansu, taka decyzja zostanie rozgrzeszona przez kibiców. Nie zmienia to jednak faktu,że przy wybraniu opcji „Smuda u steru do końca sezonu”, działacze muszą mieć przygotowaną alternatywę na wypadek niepowodzenia. Plan awaryjny, jeżeli go jeszcze nie ma, powinien być w tym momencie właśnie pisany przez udziałowców. Nawet, jeżeli spłonie w piecu na koniec sezonu, bo awansujemy, musimy mieć zabezpieczenie i pomysł co zrobić, gdy nie wywalczymy promocji do drugiej ligi.

 Dlaczego dla zarządu to egzamin dojrzałości? Bo jakakolwiek decyzja będzie trudna dla działaczy. I wymagam tylko jednego- by była ona przemyślana a nie podyktowana impulsem. Klub piłkarski to nie sklep by kierować się przeczuciem. Najważniejsze decyzje muszą być dogłębnie przeanalizowane. Od tego zależy awans Widzewa. Działacze, użyjcie głów. Tych właściwych.