czwartek, 29 marca 2018

" Bo o to chodzi, by mówiono, że Widzew to drużyna z charakterem"- Sławomir Chałaśkiewicz w rozmowie o Widzewie i nie tylko.



Ulubieniec łódzkich kibiców. Łodzianin związany z Widzewem. O jego karierze, pobycie w Widzewie, o Sylwestrze Cacku i pracy z młodzieżą rozmawiałem ze Sławomirem Chałaśkiewiczem.


Ł.K.: Jest pan łodzianinem. Pierwsze kluby w pana karierze również były z Łodzi. Czy przyjście do Widzewa było spełnieniem jednego z piłkarskich marzeń?

Sławomir Chałaśkiewicz: Na pewno spełnienie i duże wyróżnienie, bo do Widzewa nie trafiali przypadkowi zawodnicy, tylko bardzo wyselekcjonowani. Drużyna była budowana na takiej zasadzie, że szukano jak najlepszych zawodników, którzy pasowaliby charakterem i umiejętnościami do klubu.  


Ł.K.: Przed pana przyjściem do Widzewa, odeszła część piłkarzy, którzy zdobywali mistrzostwo: Włodzimierz Smolarek, Roman Wójcicki, Krzysztof Surlit. Skład jednak cały czas był mocny. Jak pan wspomina szatnię w tamtym czasie?

S.Ch. : Budziła respekt i podziw. Było tam wielu piłkarzy, którzy mieli bogatą karierę, z których można było brać przykład. Jeżeli wchodziło się do takiej szatni, człowiek czuł się wyróżniony, że może uczestniczyć w treningach z takimi piłkarzami. Teraz rzadko się zdarza, żeby tylu dobrych piłkarzy grało w jednym klubie.


Ł.K.: Przyszedł pan jako napastnik i gdyby spojrzeć na pana pierwszy sezon w Widzewie, strzelił pan cztery bramki. Teoretycznie można by uznać, że to nie jest dobry wynik. Jednak najlepszy strzelec w tamtym sezonie- Leszek Iwanicki, strzelił sześć goli. Widzew grał wtedy bardziej zespołowo i nie było w tamtym składzie typowego egzekutora jak na przykład Marek Koniarek?

S.Ch. : Ja jestem troszkę innym typem zawodnika niż Marek Koniarek. Marek był typowym środkowym napastnikiem, ja częściej grałem na skrzydle. Więcej pracowałem dla drużyny, strzelałem bramki, ale i dużo wypracowywałem sytuacji. Myślę, że moja rola w zespole była inna niż Marka.


Ł.K.: W drugim sezonie trenerem Widzewa był Orest Lenczyk. Czy już wtedy nestor polskiej piłki przykładał dużo uwagi do przygotowania fizycznego?

S.Ch. : Tak. Przygotowanie fizyczne było bardzo ważne w tamtym okresie. Zresztą wielu trenerów przykładało do tego wagę i trenowało pod tym kątem. Trener Orest Lenczyk był jednak troszkę inny. Wymyślał różne rzeczy, które czasami nie były związane z piłką, by motorykę i siłę poprawić.


Ł.K.: Treningi u trenera Lenczyka panu nie przeszkadzały. Powiedział pan kiedyś, że był pan bardzo „fit” piłkarzem jak na tamte czasy.

S.Ch. Nigdy nie narzekałem pod tym względem. Lubiłem pracować na treningach, bo wiedziałem, że to jest dla mnie podstawa. By grać dobrze w piłkę to trzeba podczas zajęć ciężko pracować. Dlatego to mi nie przeszkadzało. Efekty tej pracy były widoczne później na boisku.


Ł.K.: Biorąc pod uwagę tamte czasy, rzadko się zdarzało, by piłkarze tak podchodzili do zajęć. Często, po latach piłkarze wspominali, że po treningu szli na jedno czy dwa piwa, a pan dbał o żywienie i podejście pod względem fizycznym do sportu.

S.Ch.: Przede wszystkim to jak się prowadziłem i jak trenowałem pozwoliło mi długo grać w piłkę. Zakończyłem karierę w wieku 41 lat bez żadnej poważniejszej kontuzji. Pomogło mi to też grać w Bundeslidze.


Ł.K.: Po trzecim sezonie w Widzewie odszedł pan na dwa lata do Śląska Wrocław, następnie wrócił pan na Piłsudskiego. O tym powrocie, pierwszym do Widzewa, zadecydowała tęsknota za Łodzią czy przeważyły inne aspekty?

S.Ch.: Ja z Łodzi nie chciałem odchodzić. Tak się potoczyły losy, że wrócił trener Waligóra, który nie za bardzo na mnie stawiał. Po jednej osobistej rozmowie stwierdziłem, że to nie ma sensu. Wiedziałem, że jeżeli mam się rozwijać, muszę iść tam, gdzie będę mógł grać, a nie siedzieć na ławce. Po dwóch latach, kiedy Widzew spadł i awansował do pierwszej ligi, złożono mi propozycję,więc się nie wahałem. Od razu wiedziałem, że chcę wracać. To jest klub, dla którego serce zostawiłem. Jestem z Łodzi, zawsze chciałem grać w tym klubie i dlatego wróciłem bez zastanowienia.


Ł.K.: Po awansie Widzewa w kuluarach mówiono, że dobrze by było powtórzyć sukces Ruchu, który po powrocie do pierwszej ligi zdobył mistrzostwo. Ostatecznie Czerwono-Biało-Czerwoni skończyli sezon na trzecim miejscu.

S.Ch. Zabrakło troszeczkę na końcówce sezonu. Straciliśmy kilka punktów i to zadecydowało, że zajęliśmy tylko trzecie miejsce.


Ł.K.: Indywidualnie sezon dla pana udany- strzelenie sześciu bramek i transfer do Hansy Rostock, gdzie świętował pan awans.

S.Ch.: Udało mi się wyjechać za granicę. Kiedyś były inne czasy niż teraz. Nie wyjeżdżało się w wieku dwudziestu lat, tylko trzeba było mieć przekroczony limit wiekowy- dwadzieścia dziewięć lat. Ja ten warunek spełniałem i mogłem wyjechać. Później świętowałem awans do Bundesligi i przez trzy sezony grałem w najwyższej niemieckiej lidze.


Ł.K.: Często się mówi, że jak polski piłkarz przechodzi do zagranicznego klubu i dobrze tam gra, to przetarł komuś drogę. Można więc powiedzieć, że przetarł pan drogę Sławomirowi Majakowi.

S.Ch.: Na pewno jest inaczej, gdy przychodzi piłkarz z Polski i pokaże, że jest lepszy od piłkarzy niemieckich. Na takiej zasadzie byli kupowani piłkarze. Nie brano zawodników na „sztukę” tylko gdy ściągano piłkarza, musiał on być lepszy od tego, którego zespół miał. W Hansie spędziłem sześć lat, pokazałem, że my Polacy też coś potrafimy, że ciężko pracujemy na treningach. Do Rostocku trafił też Kubala. Andrzej Szulc był na testach, jednak miał kontuzję i musiał wrócić. Mirek Myśliński również był testowany. Myślę, że pierwsze kroki, które ja zrobiłem, spowodowały, że inni mieli trochę łatwiej.


Ł.K.: Po sześciu latach w Niemczech po raz drugi wrócił pan do Widzewa. Ten powrót do Łodzi za kadencji trenera Łazarka ciężko zaliczyć do udanych. Tylko trzy spotkania, nie godził się pan na rolę rezerwowego, choć w tamtych czasach też to było rzadko spotykane. Chciał pan grać piłkę, a nie czekać na kolejną pensję z klubu.

S.Ch.: Dokładnie. Miałem taki charakter i znałem swoją wartość. Wróciłem z Bundesligi, wydawało mi się, że mogę pomóc temu zespołowi w walce o najwyższe cele. Jednak trener Łazarek był innego zdania. Przyszedł do klubu po drugiej kolejce, z tego co pamiętam, po porażce z Radzionkowem. Powiedział, że ja u niego nie będę grał, i że będzie stawiał na reprezentantów i młodych piłkarzy. Reprezentantów wtedy nie było, chyba tylko Tomek Łapiński i Rafał Siadaczka. Co miałem robić, siedzieć i patrzeć? Zadzwoniłem do Niemiec, pojechałem na testy, bo miałem już swoje lata. Nie byłem dla nich za stary, żeby grać i grałem tam pięć lat. Z Babelsbergiem wywalczyliśmy historyczny awans do drugiej Bundesligi. Wcześniej ten klub nigdy takiego wyniku nie osiągnął. Przyczyniłem się mocno do tego sukcesu. Szkoda było, że nie mogłem grać dalej w Widzewie, ale czasami tak się życie piłkarza układa. Ja wolałem grać w piłkę, niż siedzieć na ławce i tak jak pan mówi, tylko „kasować”.


Ł.K..: Po Babelsbergu trafił pan do Kessel, gdzie miał pan swój najlepszy sezon strzelecki- dwadzieścia trzy bramki.

S.Ch.: I tylko dwadzieścia osiem asyst (śmiech).


Ł.K.: Prawie dwie bramki na mecz. Nosili pana tam na rękach.

S.Ch.: Tak było. Zresztą wszędzie, gdzie grałem kibice bardzo dobrze mnie wspominają. W Łodzi, we Wrocławiu czy później w Rostocku. To samo było w Babelsbergu. Do Kassel wyjechałem jak miałem prawie czterdzieści lat. Na początku tam też mówiono: po co takiego piłkarza zatrudniają, my chcemy grać o awans. Szybko zmienili zdanie i później nie widzieli składu beze mnie. Mam tam dużo znajomych i cały czas wspominają to, że zaskoczyłem wszystkich. Liczby nie kłamią, strzelić dwadzieścia trzy bramki i mieć prawie trzydzieści asyst, obojętnie na jakim poziomie się gra to jest wyczyn. Dodatkowo grałem tam przeciwko dużo młodszym zawodnikom. Wie pan, to że to jest czwarta liga, to nie znaczy, że ci piłkarze nie biegają i nie walczą. Jest odwrotnie. Tam jest dużo większa walka i więcej biegania. Trzeba dostosować się poziomem do tej klasy rozgrywkowej. Wszyscy byli zaskoczeni, że ja- piłkarz, który grał w Bundeslidze- nie przyszedł tylko „kasować”, a wziął grę na siebie. Pamiętam mecz o awans, który graliśmy z Darmstadt. Wygraliśmy 4:3, strzeliłem dwie bramki. Pociąg, który przyjechał po nas, z pięcioma tysiącami kibiców musiał stanąć gdzieś na poboczu, bo tak rozbujali ten pociąg, że nie mógł jechać. Taka była radość. To są niezapomniane chwile. Mam taki charakter. Zawsze chciałem grać, kochałem ten sport i podporządkowałem temu wszystko.


Ł.K.: Biorąc pod uwagę pana piłkarską ambicję, może być pan wzorem dla młodych piłkarzy, którymi się pan obecnie zajmuje. Młodzież, która teoretycznie powinna łatwiej się rozwijać, niż za pana czasów, ma trudniej ze względu na skomputeryzowanie.

S.Ch.: Na pewno praca z młodzieżą jest bardzo odpowiedzialna, wymagająca. Nie można robić tego na pół gwizdka, bo wszystko później widać. Przez te lata, a pracuję z młodzieżą dziesięć lat, naprawdę dużo zrobiłem. Zdobyłem dwa razy Mistrzostwo Polski, jeżeli można tak nazwać turnieje Deichmanna. Udało mi się wygrać w roczniku u-9 i powtórzyć to z tym samym rocznikiem. W u-11 też wygraliśmy. W ramach nagrody byliśmy w Barcelonie i Monachium. Do tej pory, jak trwają turnieje Deichmanna, chyba nikomu się to nie udało. Wygraliśmy dużo zawodów międzynarodowych i polskich. Było sporo pracy i jestem z tego zadowolony. Nie wiem jak się dalej potoczyła kariera tych chłopców, bo kilku poszło dalej, szukać nowych wyzwań. Prowadzę swoją szkółkę piłkarską, nie jestem klubem. Nie mogę być konkurencją dla innych klubów. Mam inne podejście. Uczę młodzież grać w piłkę, nie stawiam na wynik. Chcę ich nauczyć jak najwięcej, by to im się w przyszłości przydało. W niektórych klubach liczy się tylko wynik, siła. Dlatego widać, że tej młodzieży nie mamy. To jest szkolenie oparte na „im wyższy tym lepszy”. Wiadomo, różnie dzieci się rozwijają, a ze względu na swój wzrost czy wagę są eliminowani. Koniec końców może się okazać, że ten odrzucony piłkarz, będzie grał w piłkę, bo ma umiejętności i sobie poradzi. Sam byłem niedużym piłkarzem, też mnie skreślano ze względu na warunki fizyczne. Miałem kilka rozmów, że wzięliby mnie do reprezentacji, ale jestem za niski. Nie tędy droga. Dlatego staram się to chłopcom wpajać, że ciężką pracą i wytrwałością można więcej osiągnąć niż tylko talentem.


Ł.K.: Pozwolę sobie przytoczyć pana słowa: „Talent można mieć, ale trzeba nad nim pracować”. Młody piłkarz może łatwiej czerpać dobre wzorce pod względem pracy, niż za pana czasów, gdzie jak już wspomniałem, łatwo było znaleźć informację jak piłkarze imprezują. Teraz codziennością są filmy, gdzie Robert Lewandowski, piłkarz klasy światowej, zostaje po treningu i pracuje nad swoimi umiejętnościami.

S.Ch.: Jeżeli zawodnik chce się rozwijać, musi nad sobą pracować bez względu na wiek. Ja grałem piłkę do czterdziestego pierwszego roku życia i przez ten czas zawsze uczyłem się czegoś nowego. Jak się ma osiemnaście lat, nie można spocząć na laurach, jeżeli się osiągnęło pewien poziom. Piłkarzom się wydaje, że jeżeli osiągnęli pewien poziom, to nie trzeba pracować nad sobą, bo już są gwiazdami. Często ci młodzi piłkarze później nie dają sobie rady. Dochodzi cięższy trening, trzeba dać więcej od siebie i nie każdy się na to decyduje. Myślę, że to dobra droga- pracować, pracować, pracować. Jeżeli widać, że są braki, nie ma techniki uderzenia, dobrego dośrodkowania, to dobrze jest zostać dla siebie po treningu. Nie każdy piłkarz to rozumie. Są piłkarze, nie mówię że nie, którzy zostają i pracują, ale jest spore grono piłkarzy, którzy chcą tylko odbębnić trening, wrócić do domu i zająć się swoim życiem.


Ł.K.: Po docenionej pracy w Zawiszy Rzgów dziennikarze informowali, że Widzew sondował objęcie przez pana pierwszego zespołu. Nie udało się to, jednak gdyby pojawiła się taka propozycja w przyszłości, przyjąłby ją pan?

S.Ch.: Widzewowi nie powinno się odmawiać. Są kluby, którym się nie odmawia. Jeżeli byłaby to praca na zdrowych warunkach, to nie ma problemu. Wielu byłych piłkarzy z chęcią by Widzewowi pomogło, gdyby klub wyraził chęć takiej współpracy. Na razie nikt takiej współpracy nie proponował. Ja robię swoje, pracuję z młodzieżą. Szkoda, że w Widzewie są popełniane te same błędy. Nie próbują korzystać z tego doświadczenia, z chłopaków, którzy grali w Widzewie i oddali serce temu klubowi na boisku. Potrzeba tego, więcej serca, więcej „Widzewskiego Charakteru”, żeby piłkarze, którzy przychodzą czuli tę atmosferę. Sami kibice, którzy tutaj są nie wystarczą. Zawsze to podnosi renomę klubu, gdy pamięta się o piłkarzach, stara się ich integrować z widzewską publicznością.


Ł.K.: Powiedział pan, że są powielane błędy. Trenował pan widzewską młodzież za czasów Sylwestra Cacka. Później się okazało, że przez jego poczynania Widzew zaczynał od czwartej ligi. Czy za czasów pana pracy było już widać, że Cacek traci panowanie nad klubem?

S.Ch.: Przewidziałem taką sytuację. Z tego powodu też straciłem pracę, bo mówiłem o tym głośno, że źle się dzieje, że źle jest to prowadzone. Pieniądze były, robiono transfery z dużym rozmachem. Można było te pieniądze inaczej spożytkować i Widzew nadal byłby w ekstraklasie. Postawiono bardziej na firmę niż na klub sportowy. Za dużo ludzi było niezwiązanych z piłką. Uczyli się na tym klubie. Uważam, że w klubie powinni pracować ludzie, którzy żyją piłką, robili to na co dzień i każdy z nich ma swoje zdanie. Można wtedy usiąść przy stole i porozmawiać: jak to widzisz, czego brakuje, co byś zmienił. Nie można rozmawiać z ludźmi, którzy zajmują się biznesami, a nie znają szatni, klimatu, który wokół piłki panuje. Teraz powoli Widzew się zmienia. Przyszedł Franciszek Smuda, Tomek Łapiński. To na taki klub i tak trochę mało. Teraz już trzeba myśleć, by byli skauci, którzy będą szukali zawodników na następny sezon. Bo to nie jest tak, że sezon się skończy i będziemy szukać piłkarzy. Wtedy będzie już za późno. Przynajmniej rok wcześniej trzeba szukać piłkarza na daną pozycję. Trzeba jeździć, rozmawiać z ludźmi. Jeśli pojedzie ktoś, kto grał wcześniej w piłkę, ktoś związany z klubem, piłkarze wiedzą, że przyjechała nieanonimowa osoba, która sprzedawała wcześniej kwiatki. Mówi się, że piłkarze nie chcą chwilowo być w Widzewie, że na razie gra w trzeciej lidze. W takiej sytuacji duże znaczenie ma kto z piłkarzem rozmawia i kto go przekonuje do gry w Widzewie.


Ł.K.: Zwłaszcza, że część piłkarzy odmawiała Widzewowi nie z racji tego, gdzie Widzew gra, a z powodu strachu przed presją, grą przed siedemnastoma tysiącami widzów.

S.Ch.: Który piłkarz nie chce grać przy większej publiczności? To nie są piłkarze, tylko pseudo piłkarze. Pamiętam za moich czasów, ludzie krzyczeli, jak był doping to chciało się grać. Mecz mógł trwać dwie godziny, a nie dziewięćdziesiąt minut. Chce się grać w takiej atmosferze. Dla mnie nie jest to przekonujące, że presja bo siedemnaście tysięcy widzów. Każdy piłkarz chciałby grać przy takiej publice.


Ł.K.: Właśnie mnie to zastanawiało, bo im więcej osób jest na meczu, tym teoretycznie łatwiej się gra.

S.Ch.: Inaczej wychodzi się na stadion, gdzie jest sto osób, bo to jest tak, jakby się przychodziło na trening. U nas na treningu potrafiło być trzydzieści osób i oglądali zajęcia z trybun. Grać przy siedemnastu tysiącach ludzi, na tym poziomie, to jest fenomen. Oprawa meczu i kiedy kibice świętują na stadionie. To jest piękne. Mam już swoje lata, ale aż chce się ubrać i wyjść na boisko dla takiej publiczności.


Ł.K.: Wygrywał pan wiele spotkań, strzelił pan dużo bramek w trakcie kariery. W najważniejszym spotkaniu, już po karierze, też odniósł pan zwycięstwo.

S.Ch.: Na pewno. To nie są miłe chwile. Starałem się to ukryć, ale gdzieś to wyszło. Na razie jest wszystko w porządku. Chorobę też mam za sobą. Kontroluję to na bieżąco, więc myślę, że to już się nie wydarzy. Choć nigdy nie należy mówić nigdy, bo czasami w życiu różnie bywa. Skupiam się na pracy, na trenowaniu młodych chłopaków, których lubię i szanuję. Staram się, by jak najwięcej z nich grało w piłkę.


Ł.K.: Czego kibice Widzewa mogą panu życzyć na następne dziewięć miesięcy?

S.Ch.: Kibice nic nie muszą mi życzyć. Myślę, że kibice powinni sobie życzyć awansu, by Widzew wrócił do ekstraklasy, by był klubem, o którym wszyscy mówią. Nie tylko w kontekście kibiców, ale również drużyny na boisku. Bo o to chodzi, by mówiono, że Widzew to drużyna z charakterem, która potrafi z każdym wygrać i jest najlepsza w Polsce. 

Aktualnie szkółka piłkarska Sławomira Chalaśkiewicza prowadzi nabór do roczników : 2004, 2005, 2009, 2010, 2011, 2012.

fot.: gwiazdynagwiazdke

wtorek, 27 marca 2018

"Moje losy w Widzewie były różne". Jacek Bayer w rozmowie o pobycie w Widzewie.





Do Widzewa przychodził jako reprezentant Polski. W Łodzi oczekiwano, że ten wysoki napastnik, swoimi golami zapewni walkę o mistrzostwo. Mimo zachowania skuteczności, Czerwono-Biało-Czerwoni z nim w składzie spadli z pierwszej ligi. Moim rozmówcą na temat pobytu w Łodzi był Jacek Bayer.



ŁK: Przez długi czas był pan związany z Jagiellonią. Ponadto otrzymał pan powołanie do reprezentacji jako pierwszy piłkarz z tego klubu. Jak pan wspomina ten wyjazd, biorąc pod uwagę, jak wielcy piłkarze byli w tamtej reprezentacji, między innymi Włodzimierz Smolarek?

Jacek Bayer: To było wielkie zaskoczenie, ponieważ dostałem powołanie od razu do pierwszej reprezentacji. Można to uznać za pokłosie mojej dobrej gry w drugiej lidze, gdzie strzelałem dużo bramek, byłem królem strzelców po pierwszej rundzie. Myślę, że nie tyle chciano mi dać szansę do grania, bo sam w to nie wierzyłem, ale zobaczyć jak to wygląda, poobserwować. Tak się złożyło, że miałem okazję, jako zawodnik drugoligowy, spotkać się na zgrupowaniu przed meczem eliminacyjnym do Mistrzostw Europy z ludźmi, których podziwiałem w telewizji. Było to dla mnie wielkie przeżycie. Jest to coś, czego się nie zapomina.

ŁK: Miał pan szczęście do spotykania legend Widzewa. W kadrze Włodzimierz Smolarek, a w Widzewie, jako piłkarz, współpracował pan z legendarnym prezesem- Ludwikiem Sobolewskim. Jak pan wspomina prezesa Sobolewskiego?

JB: Oczywiście zagranie razem przez czterdzieści pięć minut z Włodzimierzem Smolarkiem, było dla mnie ogromnym wyróżnieniem, pomijając jaki to był mecz oraz w jaki sposób się zakończył. To była dla mnie wielka sprawa. Przeżycie, którego się nie zapomina. Jeśli chodzi o drugą część pytania, przychodząc do Widzewa, ściągnął mnie prezes Brzozowski, o ile się nie mylę. Potem nastąpiły zmiany organizacyjne i współpracowałem z panem Sobolewskim. Był to człowiek na poziomie. Miałem z nim parę rozmów i powiem szczerze, wspominam go dobrze, mimo że ta nasza współpraca układała się, jak się układała. Moje losy w Widzewie były różne. Wspominam zarówno dobre momenty jak i trudniejsze. Rozstanie z Widzewem nie było takie, jakbym sobie wymarzył, ale tak się stało.

ŁK: Czytałem w wywiadach z panem, że po tym spadku i kontuzji, której pan doznał, chciał pan wrócić do Jagiellonii.

JB: Ja powiem trochę inaczej. To było tak, że przychodząc do Widzewa, podpisałem kontrakt na dwa albo trzy lata. Mówiąc szczerze pierwsza runda, mimo niskiego miejsca w tabeli, była dla mnie niezła. Strzeliłem siedem bramek i zostałem najlepszym strzelcem w drużynie. Już wtedy pan Sobolewski chciał przedłużyć mój kontrakt i rozmawiał o tym ze mną. Coś we mnie widział, również możliwość dalszej współpracy. Momentem przełomowym, najważniejszym związanym z Widzewem, była ta nieszczęśliwa kontuzja. Ciekawostką jest, że odniosłem ją w meczu sparingowym z Jagiellonią. To w ogóle jest takie zapętlenie. Uraz został źle zdiagnozowany, bo okazało się, że miałem pękniętą „strzałkę”, a prześwietlenie tego nie wykazało. Trenowałem na pół gwizdka, przed samą ligą wyszedłem na sparing, w czterdziestej piątej sekundzie kość mi pękła. Niestety to był tak długi rozbrat z piłką, że w rzeczywistości wróciłem do gry dopiero na pięć ostatnich spotkań, gdzie szansa na utrzymanie była niewielka. Żałuje bardzo, że nie mogłem uczestniczyć w spotkaniach od początku do końca w rundzie rewanżowej, bo myślę, że też bym pomógł trochę kolegom z drużyny w walce o utrzymanie. A tak, wróciłem w momencie, gdzie prawie wszystko było rozstrzygnięte. Zdążyłem jeszcze tylko strzelić dwie bramki. Zostałem tylko na początek drugiej ligi, a szkoleniowcem był Paweł Kowalski. Nasza współpraca z trenerem niezbyt dobrze się układała. Były takie historie i zawirowania, że w pewnym momencie spakowałem się i wróciłem do domu. Były jeszcze prośby, żebym wrócił, dzwoniono do mnie. Tak się złożyło, że w momencie, gdy się zdecydowałem, żeby wrócić, zadzwonił do mnie Jurek Leszczyk- były piłkarz Widzewa z którym grałem w Jagiellonii. Zaprosił mnie na testy do Belgii. Znalazłem klub, który chciał za mnie wyłożyć pieniądze, tu niestety Widzew postawił zaporową cenę. Wtedy nasze wspólne drogi się zakończyły. Byłem młody, krnąbrny, byłem kawalerem, a to też miało znaczenie. Żałowałem bardzo, że mnie tak potraktowano, że nie dano mi szansy odejść do tej Belgii. Tak się potoczyło, jak się potoczyło. Nie grałem w piłkę prawie rok czasu.

ŁK: Teraz wiadomo skąd w wywiadach udzielonych przez pana, jeżeli rozmowy schodziły na temat Widzewa, czuć pewien uraz. Przed chwilą pan powiedział, że wrócił pan na ostatnie kolejki i nie było praktycznie szans na utrzymanie. Miało miejsce jednak spotkanie, które mogło przedłużyć Widzewowi szansę na utrzymanie, czyli mecz z ŁKS-em. Dziennikarze w całej Polsce zastanawiali się czy ŁKS nie odda tego spotkania Widzewowi. W poprzednich latach zdarzało się, że Widzew pomagał lokalnemu rywalowi i go ratował przed spadkiem. Jak pan wspomina to spotkanie? W wypowiedziach byłych piłkarzy Widzewa z tamtego meczu wynikało, że zawodnicy ŁKS-u wyszli zmotywowani, jakby grali o Mistrzostwo Polski, mimo że o nic nie walczyli.

JB: Będąc w Widzewie, grałem w pierwszym meczu derbowym. Wtedy trenerem był Janek Tomaszewski. W drugim meczu już nie grałem, bo wróciłem w samej końcówce sezonu, o ile dobrze pamiętam w meczu z Górnikiem Zabrze. Nie wiem czy byłem na tym meczu, bo rehabilitowałem się w Białymstoku. Pamiętam ten pierwszy mecz, kiedy zremisowaliśmy u nas 1:1, gdzie atmosfera była niesamowita. Kto nie grał nigdy w derbach, ten nie zdaje sobie sprawy, jaki to jest mecz. O podwójnym wymiarze ryzyka, jak ja to mówię (śmiech). Furczało, było bardzo ostro, mimo że znaliśmy się z chłopakami. Gdy byłem zawodnikiem Widzewa, spotykaliśmy się z Jackiem Ziobro czy Piotrkiem Sobczyńskim. Jednak na boisku ten mecz derbowy wyzwalał całkowicie inne odczucia. Walka była ostra i myślę, że ŁKS po prostu nie odpuścił. Grali normalnie na całego i dla swoich kibiców, także nie ma co się temu dziwić.

ŁK: Przed sezonem przyszedł pan z Jagiellonii, gdzie strzelał pan w Białymstoku bramki jak na zawołanie. W składzie był młody Tomasz Łapiński, Wiesław Wraga, Leszek Iwanicki. Może to nie był skład na Mistrzostwo Polski, ale przynajmniej na środek tabeli. Co się wydarzyło, że ta drużyna spadła?

JB: Wówczas, jak dobrze pamiętam, do Widzewa przyszło czterech zawodników. Przyszedłem ja, Jarek Michalewicz (też z Jagiellonii), Grzesiu Waliczek i Andrzej Kretek. Było naprawdę kilku klasowych zawodników. Leszek Iwanicki w pierwszej rundzie nie grał, bo wyjechał, jak się nie mylę, do Korei. Nie pamiętam już dokładnie. Wrócił dopiero na rundę rewanżową. Byli również Wiesiu Wraga i Mirek Myśliński. To takie legendy ze starego Widzewa. Także Kazimierz Przybyś- reprezentant Polski oraz Wiesiek Cisek. Jeżeli chodzi o nazwiska, nikt się nie spodziewał, że ten zespół może spaść. Jak pamiętam, było dużo zawirowań z prezesami i przede wszystkim z trenerami. Mimo krótkiego czasu miałem chyba pięciu trenerów, kiedy grałem w Widzewie. Prowadził nas trener Waligóra, który mnie ściągał, a następnie trener Tomaszewski, trener Fudalej i na końcu Paweł Kowalski. Roszady były bardzo duże, być może to pochodna słabych wyników. Trochę nieszczęśliwych porażek, bo pewnych rzeczy nie wykorzystywaliśmy, marnowaliśmy rzuty karne. Paskudna runda się trafiła, powiem szczerze. Nie zasługiwaliśmy na spadek, a tak się stało. Ten skład na papierze nie był taki słaby.

ŁK: Grał pan w Widzewie z młodym- bo dwudziestojednoletnim- Tomaszem Łapińskim. Czy już wtedy popularny „Łapa” przejawiał potencjał na przyszłego reprezentanta Polski?

JB: Dużo się mówiło w Białymstoku o tym, dlaczego Tomek nie trafił do Jagiellonii, będąc zawodnikiem z niedalekich Łap, raptem dwadzieścia kilometrów od Białegostoku. Tomka spotkałem już wcześniej, będąc zawodnikiem Jagiellonii. Pojechaliśmy na turniej di Indii z reprezentacją Polski. Przyjechałem tam jako starszy zawodnik. Tomek też tam był. Sprawiał wrażenie spokojnego i ślamazarnego, ale bardzo fajnie czytał grę. Gdy trafiłem do Widzewa, grał on jako podstawowy zawodnik, także myślę, że tutaj bardzo dobrze się rozwijał. Widać było u niego potencjał na zawodnika bardzo solidnego. Co się okazało, został jednym z najbardziej konkretnych obrońców w tamtym okresie.

ŁK: Ten spadek to poniekąd ironia losu. Odchodził pan z Jagiellonii do Widzewa, by walczyć o tytuły, a pana były klub jak i obecny spadły z ligi.

JB: Z upływem lat, mogę powiedzieć, że odchodząc z Jagiellonii też się przyczyniłem do spadku, a przychodząc do Widzewa nie pomogłem. Ja cały czas powtarzam, że ta kontuzja bardzo zaważyła na mojej postawie. Tak mi się wydaje. Wypadłem z gry na ładne trzy, cztery miesiące. Potem dalsze losy w Widzewie… Niezbyt dogadałem się z trenerem Kowalskim, który zachował się, według mnie oczywiście, nie w porządku. Żal do działaczy też troszeczkę miałem. Żałuję, że nie odszedłem do Belgii, to była szansa odskoku za granicę. Wiadomo, w naszych czasach wyjazdy za granicę były bardzo trudne. Jeśli się nie gra, ciężko się potem odbudować. Trochę mi to zajęło, ale już nie wróciłem na ten najwyższy poziom. Mam mieszane uczucia z tym związane. Mówiono, że w Widzewie się nie zaaklimatyzowałem, że źle się czułem. W rzeczywistości miałem tam wielu przyjaciół. Uważam, że pod tym względem atmosfera w zespole była dobra. Bardzo blisko się przyjaźniłem z Mirkiem Myślińskim. Szkoda, że to się tak potoczyło. Po jakimś czasie przychodzą różne wspomnienia i człowiek się zastanawia, jak by się zachował, mając dzisiejszą wiedzę. Może ja też byłbym mniej krnąbrny. Ale takie były czasy.

ŁK: Jako człowiek związany z Widzewem i z Jagiellonią miał pan możliwość zobaczyć, jak stadiony oraz cała infrastruktura się zmieniła.

JB: (Śmiech) No tak. Wrażenie niesamowite. Powiem szczerze, było miło wyjść na tę murawę, zobaczyć od środka jak to wygląda. Przypomnieć sobie „nasze” czasy, gdzie byliśmy zespołem, który miał walczyć o europejskie puchary i trenowaliśmy na tym pasku za bramkami... Nawet boczne boisko nie nadawało się do trenowania. Nie mieliśmy gdzie ćwiczyć, wchodziliśmy czasami na główną murawę. Możliwości do treningów były bardzo słabe, chociaż nie wiem, czy teraz Widzew nie mota się za bardzo. Podejrzewam, że na tym głównym boisku też dużo nie trenuje.

ŁK: Teraz na Łodziance znajduje się obiekt, który sprawia trochę problemów, jeżeli chodzi o jakość.

JB: Właśnie. Pod tym względem mamy w Łodzi jeden z piękniejszych stadionów. Świetnie to wygląda, publika- coś wspaniałego. Nic się nie zmieniło pod tym względem. Gdybyśmy grali lepiej to i publika byłaby żywsza. Tak to bywa. W tej chwili trzymam kciuki, żeby Widzew awansował. Z takimi kibicami i z takim stadionem trzecia liga to zdecydowanie za mało. Mają bardzo doświadczonego trenera, który musiał się tej ligi nauczyć, bo mogę sobie tylko wyobrażać, jaki to jest przeskok dla trenera Smudy.

ŁK: Otrzymał pan tytuł najlepszego piłkarza osiemdziesięciolecia na Podlasiu. Jak rozumiem za taksówki w Białymstoku nie musi pan płacić, gdy jedzie pan na Jagiellonię?

JB: (Śmiech). Powiem szczerze, nie korzystam z taksówki. Stadion mam niedaleko, więc idę spacerkiem. Przyjemna droga, można się dotlenić. Tyle lat minęło, że nie jestem już tak bardzo rozpoznawalny. Staram się jak mogę, jednak moje obowiązki są takie, że nie zawsze mogę być na meczu. Dużo spotkań oglądam w telewizji. Cieszę się też, że mamy ładny stadion. Widzew dołączył do grona miast, w których znajdują się naprawdę ładne stadiony. Teraz tylko życzę awansu sportowego, żeby iść do przodu, do góry.


fot: Sparta Augustów

sobota, 24 marca 2018

Nie wierzmy w siłę naszych stałych fragmentów gry!

     Gdy twój zespół strzela pięć bramek w dwóch meczach, może się wydawać, że gra idzie w dobrym kierunku. Gdy okazuje się, że cztery bramki padają po stałych fragmentach gry, a jeden gol po błędzie bramkarza, wydaje się, że dobrze pracowano nad stałymi fragmentami gry. Nic bardziej mylnego.

     Oczywiście, bramkę zdobytą w meczu z Victorią, po wznowieniu gry z autu przyjmuję jako stały fragment gry. Arka Gdynia w tym sezonie już kilka razy pokazała, że wznowienie gry z autu może zmienić losy spotkania. My w ten sposób podwyższyliśmy wynik spotkania w meczu z Victorią. Jak wpadały pozostałe bramki? Bezpośredni strzał głową Demjana po rzucie rożnym, błąd obrony Warty i bramka Kristo po rzucie rożnym, również błąd obrony i strzał Demjana po rzucie wolnym, błąd Prusa i strzał Demjana. Często ten Demjan się pojawia, prawda?
   
     Dobrze mieć w zespole takiego rasowego snajpera, który potrafi wykorzystać błąd obrony. Były król strzelców ekstraklasy pokazuje, że niekoniecznie do trzeciej ligi przychodzi odcinać kupony (pozdrawiam Olek!), jednak sama gra ani rozgrywanie stałych fragmentów gry nie napawa optymizmem. Bramki, które strzelaliśmy to błędy w ustawieniu czy też wybijaniu piłki drużyn przeciwnych. Takie błędy, rzecz jasna, trzeba umieć wykorzystać, jednak czy nie łatwiej by nam było gdybyśmy mieli wypracowane schematy? W momencie, gdy do do rzutu rożnego czy rzutu wolnego podchodzi Zuzak, Mąka czy też Michalski, włącza się maszyna losująca i w zależności, dokładnie jak w kasynie, czy wypadnie parzyste czy nieparzyste, tak piłki trafiają do adresatów. Zastanawiające jest też, że taki piłkarz jak Daniel, mający za sobą grę w ekstraklasie i pierwszej lidze ma problem z dokładnym zagraniem ze stojącej piłki.
 
   Oczywiście, te stałe fragmenty nie biorą się znikąd, stwarzamy jakieś zagrożenie. Słowo "jakieś" oddaje to, co gramy. Cały czas gramy schematycznie, rozgrywamy piłkę na skrzydło, stąd mamy rzuty rożne. Dryblingi, które są wiadome na chwilę przed rozpoczęciem "tańca z piłką" wystarczają, by wymuszać wolne na wysokości dwudziestego metra. Słabość obrońców rywali stwarza nam sytuacje.  Ile widzieliśmy dziś prostopadłych podań (nie pytam o górne piłki), otwierających drogę do bramki? Jedno, może dwa podania? Kończyło się na tym, że Stanek i Demjan wracali się po piłkę by rozgrywać, bo nikt nie brał na siebie odpowiedzialności za grę.
 
  Pierwsze trzy spotkania tej rundy sprawiły, że zacząłem tęsknić za Radwańskim. O naszym byłym zawodniku można powiedzieć wiele złego, jednak Adam miał coś, co nie ma Kazimierowicz i Kristo- pomysł na rozgrywanie. Gdy rozgrywaliśmy mecze parą Kazimierowicz- Radawański wiadomo było, że Adam ma rozgrywać piłkę, a Kazimierowicz miał zadanie go asekurować i na odwrót, gdy Kazimierowicz rozgrywał, wychowanek Wisły Płock asekurował pozycję Maćka. W tym momencie mamy parę dwóch defensywnych zawodników i niestety, jeżeli mamy stwarzać zagrożenie po przemyślanych akcjach, któryś z nich musi usiąść na ławce. Grając 4-4-2 dwoma piłkarzami z inklinacjami defensywnymi świata nie zwojujemy, tym bardziej trzeciej ligi. Mam nadzieję, że Smuda da szansę w środku Falonowi lub zmieni naszą taktykę na 4-5-1, gdzie będzie miejsce na kreatywnego piłkarza (Michał Miller na OPŚ?), bo inaczej będziemy się męczyć.

  Dziś wygraliśmy na wyjeździe, wystarczył spryt Demjana i błędy obrony Warty, by wywieść trzy punkty z Sieradza. Za tydzień jednak gramy z Sokołem, gdzie już nie będziemy mogli liczyć na błędy rywali. Obyśmy w końcu zaczęli liczyć na swoją grę, bo szczęścia i błędów rywali może w końcu zabraknąć.


środa, 21 marca 2018

"Ja w niego wierzę bardzo, bo to jest pracowity dzieciak"- Rozmowa z Rafałem Rożkiem.

 


Mając 15 lat, Jakub Jasiński pojechał na zimowe zgrupowanie z pierwszą drużyną Widzewa. Podczas sparingów błysnął skutecznością oraz jak na swój wiek, spokojem w grze. W pierwszych dwóch kolejkach był poza meczową osiemnastką, jednak biorąc pod uwagę słabą dyspozycję łodzian, szansę na debiut w oficjalnym meczu dla młodego zawodnika rosną. 
O Kubie rozmawiałem z jego trenerem z czasów Widoku- Rafałem Rożkiem. 

Ł.K. : Kuba Jasiński w pierwszych meczach w Widzewie nie ustępował warunkami fizycznymi swoim rywalom, mimo młodego wieku. Od początku treningów wyglądał tak dobrze pod względem fizycznym?
Rafał Rożek: Kuba przyszedł do klubu, gdy jego grupa już 2 lata trenowała i grała. Na początku wyglądał "misiowato", jednak dobrze pokazywał się ”piłkarsko” i postanowiliśmy dać go do grupy, która nadrabiała zaległości, a później wdrożyliśmy go już do właściwych treningów.
Ł.K.: Czyli Kuba jest najlepszym przykładem na to, że na początku masa, potem rzeźba?

R.R.: Nie. Oczywiście Kuba pracował na siłowni, jednak wszedł w okres, gdzie szybko się rośnie i po prostu również z tej masy wyrósł.
Ł.K.: Czyli Kuba pokazywał to coś od początku, jednak nie miał na początku łatwo?
R.R.: Widać było, że ma potencjał, jednak jego umiejętności nie były jeszcze na tyle wysokie, by wywalczyć sobie miejsce w podstawowym składzie. Natomiast tak poukładały się losy tej drużyny, że co pół roku część wiodących chłopaków trafiała do innych klubów a ci, którzy byli w drugiej „siódemce”, dostawali trochę więcej czasu grania i Kuba dzięki temu też się rozwinął. To nie jest tak, że od razu grał na pozycji napastnika, bo zaczynał od gry na defensywnym pomocniku, na tzw. „szóstce”, później grał na „dziesiątce”, na bokach pomocy czy bokach obrony. On generalnie wszystkie pozycje zwiedził, tak jak większość chłopaków w drużynie, bo staramy się robić tak, by piłkarze nie grali tylko na jednej pozycji. Natomiast trochę z przymusu przesunęliśmy go z „dziesiątki” na „dziewiątkę” i tam też fajnie wyglądał. Pokazał, że ma instynkt i potrafi strzelać bramki. Nie wiem czy docelowo, jest to jego optymalna pozycja. Jego warunki fizyczne nie są imponujące, jeśli chodzi o wzrost. Na pewno jednak jest ofensywnym zawodnikiem. Być może będzie grał na „dziesiątce”, może na „dziewiątce”, w zależności od tego jak się będzie rozwijał.
Ł.K.: Kuba był próbowany na skrzydle przez trenera Smudę i na młodzieżowej kadrze. Czy mimo jego instynktu strzeleckiego, wyczucia gdzie ma być, by dołożyć nogę do piłki, pozycja skrzydłowego jest może być jakąś alternatywą? Czy dałby radę pod względem szybkości na tej pozycji?
R.R.: Ja myślę, że szybkościowo, mógłby sobie poradzić. Jest dosyć szybki na pierwszych pięciu metrach. Jego szybkość lokomocyjna, jak się rozpędzi, jest na niezłym poziomie. Nie jest to typowy szybkościowiec, który wyniki wydolnościowe nawet na 30 metrów ma wybitne, natomiast jest szybki. Przede wszystkim ma szybkie nogi, w sensie operowania piłką, dobrze panuję nad piłką, ma zwód, dobre przyśpieszenie, więc myślę że na skrzydle mógłby też się odnaleźć. Wiadomo, że w piłce seniorskiej musiałby sobie to na nowo poukładać. Na poziomie juniorskim na każdej ofensywnej pozycji sobie radził. W dorosłej piłce, na tę chwilę ciężko powiedzieć, jednak sądzę, że docelowo da radę. Ja w niego wierzę bardzo, bo to jest pracowity dzieciak i przez tę pracę doszedł tam gdzie jest. Myślę, że nie ma tendencji, by uderzyła mu sodówka, raczej jest skromny i pracowity. Ma papiery na to by gdzieś wysoko wylądować.
Ł.K.: Właśnie Kuba wydaje się spokojnym piłkarzem. On faktycznie zawsze jest taki spokojny czy na treningu potrafił pokazać pazur?
R.R.: Na pewno jest poukładany pod względem pracowitości i skromności. Jest najmłodszy z rodzeństwa, starsi bracia trochę pewnie go pokory nauczyli. Jest to też chłopak, który nie miał jakoś bardzo łatwo, jak niektórzy, że co sobie wymarzył to dostał. Na pewno na wszystko musiał sobie ciężko zapracować sam. Pod tym względem to jest mocny charakter, nie poddaje się. Jest też odporny psychicznie. Graliśmy między sobą, Kuba już w barwach Widzewa, w 70 minucie (juniorzy grają 2x35 minut) jest podyktowany rzut karny, Kuba podchodzi i w ostatniej minucie strzela bramkę byłej drużynie. To też nie jest dzieciak, który będzie się bał, będzie się chował i ze wszystkim się pogodzi. Ma swoje zdanie, natomiast zna swoje miejsce w tej drużynie. Na pewno z czasem będzie chciał pokazać, może za kilka lat, że ma coś do powiedzenia. Wiadomo, nie teraz, bo ma 15 lat, jednak z czasem pokaże swój charakter.
Ł.K.: Z tego co się orientowałem, z tego rocznika Widoku, kilku chłopaków już wyjechało-w tym do ekstraklasy. Ten nabór był taki wyjątkowy czy możemy z czasem spodziewać się kolejnego napływu talentów z Widoku?
R.R.: Z tego rocznika Damian Makuch podpisał kontrakt z Lechem, Kuba jest w Widzewie, mamy też Kacpra Karaska, który gra w Escoli Warszawa, Maksym Rosiński jest w SMS-ie (to chłopak z rocznika 2003), Tomek Fastyn jest w Stadionie Śląskim Chorzów (co prawda był rok u nas, ale ten rok wystarczył mu by się przenieść gdzieś wyżej). Chłopaków ciekawych jest jeszcze kilku, jeżdżą na testy po różnych klubach. Kuba Pawelec był w Chievo Werona. Fajny rocznik. Powiem szczerze- nie wiem, czy to był wybitny nabór, czy to nasza praca, bo tego nikt nie jest w stanie stwierdzić. Mamy w młodszych rocznikach też fajnych chłopaków i pewnie niedługo o nich też usłyszymy. A my robimy wszystko, by im to ułatwić. Nie zamykamy im drogi, bo wiemy, że mamy określone możliwości dotyczące szkolenia i bazy. Jak jakiś zawodnik ma szansę rozwijać się gdzieś indziej to jesteśmy za tym, by zmienił klub i się realizował.


Z Rafałem Rożkiem rozmawiał Karpiu.

Podziękowania za rozmowę dla Rafała Rożka, który jest trenerem grup młodzieżowych WIDOKU SKIERNIEWICE.
fot. http://widzewlodz2002.futbolowo.pl

wtorek, 20 marca 2018

Chciałbym bronić Smudy ale...

                 
                      Trenerze Smuda, daj się obronić.
Gdy Franiciszek Smuda obejmował zespół Widzewa po Przemysławie Cecherzu pojawiły się wśród kibiców łodzian 2 obozy: Popierający pomysł powrotu Franza i obóz nie widzący w tym ruchu przyszłości. Ja od początku popierałem tę decyzję, mając nadzieję, że doświadczony trener z naszych piłkarzy zrobi walczący do ostatniej minuty zespół. Pierwsze kolejki wyglądały obiecująco, 6 zwycięstw z rzędu, następnie 2 remisy i powrót na zwycięską ścieżkę w meczu z Drwęcą wskazywały że decyzja o zatrudnieniu byłego selekcjonera się obroni. Od 12 kolejki i remisu z ostatnią w tabeli drużyną z Wikielca, gra zespołu wyglądała co raz gorzej tak jak i zdobywcze punktowe (na 21 punktów Widzew zdobył 9 "oczek").  Jednak na zakończenie rundy miałem argumenty do obrony trenera: Drużyna mogła nie być przygotowana fizycznie na styl gry, który Smuda chciał w Widzewie zastosować, nie on odpowiadał za transfery. Wszystko wskazywało na to, że po okresie przygotowawczym spędzonym pod okiem "Franza" zespół odżyje i kwestią czasu będzie zapewnienie sobie awansu.

                  2 ostrzeżenia, które przeszły niezauważenie.
     Pierwsze ostrzeżenie przyszło już po zakończeniu rundy. Trener Smuda swój pierwszy, autorski transfer na Piłsudskiego przeprowadził już na jesień sprowadzając do klubu Daniela Gołębiewskiego. Po pół roku piłkarz rozwiązał kontrakt gdyż po prostu zawiódł. Smuda stwierdził, że pamięta go z okresu w ekstraklasie i jest zdziwiony, że tak wyglądał podczas spotkań w których występował. Parafrazując Zenka Martyniuka: Jak do tego doszło, że nie zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, nie wiem. Kontrakt z Gołębiewskim nie został podpisany od razu, dopiero po kilku treningach z zespołem sztab szkoleniowy podjął decyzję o podpisaniu umowy z napastnikiem. Czy nie wiedzieli w jakiej jest formie? Wątpię, by Daniel na treningach prezentował się niczym bożątko futbolu. Dlaczego akurat przywołałem do tablicy przykład Daniela? Bo na treningach jest też Michał Miller, piłkarz w poprzedniej rundzie niezbędny na boisku, teraz po okresie przygotowawczym, gdzie był testowany na obronie, koniec końców usiadł na ławce rezerwowych. Doszło do tego, co słusznie zauważył Bartek Stańdo na Twitterze, że mając do dyspozycji potencjalnie najgroźniejszy atak w lidze: Demjan-Miller, kibice Widzewa zastanawiają się czy Miller faktycznie nie powinien grać na środku obrony. Dodając do tego, że gra Zuzak, który w niczym nie wydaje się lepszy od Michała... Może jednak nie wystarczy zobaczyć jak ktoś wchodzi po schodach.

Drugie ostrzeżenie pojawiło się przed samym startem ligi. Mecz z Bronią Radom przypomniał wszystko co najgorsze w poprzednich rundach. Marnowanie sytuacji, dziura w środku pola, chaos w rozgrywaniu, elektryczność w defensywie i co gorsza- brak ruchu w momencie tworzenia akcji. Co prawda w następnym sparingu Widzew urządził sobie trening strzelecki, jednak niesmak i pewne obawy o formę na start ligi pozostały. Coś się stało, że od meczów, w których graliśmy kombinacyjną piłkę wróciliśmy do gry na chaos.
         
                                          Trzeba się uczyć na swoich błędach.
Druga połowa meczu ze Świtem. Zieleniecki za lekko podaje do Kozłowskiego, Marcin przeczuwając co się stanie, robi kilka kroków do piłki, przez co ratuje nasz zespół przed kontrą. Identyczna sytuacja miała miejsce w meczu z Sokołem Ostróda w ostatnich minutach spotkania, tam jednak ze złego podania "poszła" kontra i zabrakło spokoju by przyjezdni z Łodzi wywieźli 3 punkty. Ten brak nauki na swoich błędach Kapitana Czerwono-Biało-Czerwonych idealnie pokazuje to co zdarzyło się w Nowym Dworze Mazowieckim. Popełnialiśmy te same błędy co w poprzedniej rundzie. Pierwsza połowa na stojąco, brak ruchu bez piłki, schematycznie rozgrywanie akcji, dziura w środku pola. Oglądając pierwszy mecz na wyjeździe rundy wiosennej człowiek miał Deja-Vu z pierwszego meczu na jesień w Sulejówku. Po raz kolejny ciężko wskazać dobre zmiany Smudy (co tak długo na boisku robił Kwiek i czemu za niego wszedł Kazimierowicz?!) czy znaleźć rękę Franza w naszej grze. Zostaje nadzieja, że zespół wyniesie z tego naukę i nie będziemy musieli słuchać banałów typu "wyjdziemy z tego silniejsi".

                                 Trenerze, ja trenera chcę bronić.
Chciałbym bronić trenera ale naprawdę na ten moment nie mam argumentu. Pozostaje mi czekać na tzw "Smuda Time" i to, że drużyny Franza odpalają zawsze z opóźnieniem. Osobiście, cały czas wierzę w projekt "Smuda w Widzewie do Ekstraklasy", jednak pierwsze dwa mecze sprawiły, że w dyskusjach o przyszłości Widzewa, nie mogę się wcielić w obrońcę Franza.

Trenerze, proszę pójść drogą rywali i "napić się krwi", gorzej nie będzie!