czwartek, 26 kwietnia 2018

Andrzej Tychowski " Ten klub ma swoje małe miejsce w moim sercu"





W Widzewie spędził jeden sezon. Strzelił bramkę w derbach Łodzi. Waleczny ale twardo stąpający po ziemi. Andrzej Tychowski w rozmowie na temat jego pobytu Łodzi.


ŁK: Do Widzewa przychodził Pan, gdy prezesem był Zbigniew Boniek. W klubie miało być „skromnie, ale godnie”. Udało się osiągnąć ten cel przez aktualnego prezesa PZPN-u?

Andrzej Tychowski: Przyszedłem do Widzewa już po awansie do ekstraklasy. Nie miałem możliwości porównania tego co zastałem w Łodzi z innymi klubami z najwyższego szczebla rozgrywkowego, więc trudno mi oceniać jakie warunki zapewnił prezes Boniek. Byłem na pewno bardzo zadowolony, niczego nam nie brakowało. Myślę, że prezes w tym trudnym czasie stanął na wysokości zadania.


ŁK: Pierwsze Pana spotkanie w Łodzi to dwanaście minut z Groclinem. Jak wspomina Pan debiut na stadionie przy Piłsudskiego?

AT: Tamten mecz ma ciekawą historię. Miałem być poza kadrą i uczestniczyć w treningu dla piłkarzy niewystępujących w spotkaniu. Rano okazało się, że Piotrek Stawarczyk ma gorączkę, dlatego trener Probierz dowołał mnie do osiemnastki. Zmęczenie mięśniowe Bartka Koniecznego spowodowało, że wszedłem na boisku. Debiut będę pamiętał do końca życia. To był występ na poziomie ekstraklasy, czyli spełniłem swoje marzenie z dzieciństwa. Mam z tego dnia co wspominać.


ŁK: Kolejne rozegrane przez Pana spotkanie, to mecz od pierwszej minuty w derbach Łodzi. Pełne trybuny, strzelona bramka. Lepszego przywitania się z kibicami, jeżeli chodzi o grę od pierwszej minuty, nie mógł Pan sobie wyobrazić.

AT: To, że zagrałem w derbach to była intuicja trenerska Probierza. Wiedział, że coś musi zmienić, by zaskoczyć rywala. Tym zaskoczeniem miał być mój występ. I się udało. Po dobrym dośrodkowaniu skierowałem piłkę do bramki. Przywitałem się z tymi fantastycznymi kibicami ukłonem, który do tej pory moja córka mi pokazuje. Fajne przeżycie, fajny mecz. Pokonaliśmy ŁKS po całkiem niezłej grze, także bardzo miłe doświadczenie.


ŁK: Powiedział Pan, że trener Probierz chciał zaskoczyć rywali a finalnie to również Pan zaskoczył trenera. Po spotkaniu z ŁKS-em do jedenastej kolejki miejsca w składzie Pan nie oddał.

AT: Nie do końca tak było. To, że się zjawiłem w Widzewie to był pomysł trenera Probierza, a więc trener widział mnie w składzie. Potrzebowałem trochę czasu, by zmienić swoją mentalność i przyzwyczaić się do treningów. Przeskok z zajęć, które miałem w drugiej lidze do tego, co serwował nam Probierz było nieporównywalne. Czas był nieodzowny, by wskoczyć na odpowiedni poziom. Tak jak Pan powiedział, dostałem swoją szansę i przez najbliższe kolejki wychodziłem w pierwszym składzie. Raz było lepiej, raz było gorzej, ale myślę, że w czerwonej koszulce Widzewa, nie zagrałem żadnego spotkania, po którym mógłbym się wstydzić.


ŁK: Trener Probierz już wtedy był charyzmatycznym szkoleniowcem, który potrafił mocno wstrząsnąć szatnią?

AT: Nie będę mówił po jakie środki potrafił sięgnąć trener, bo to jest tajemnica szatni. Ale mogę przyznać, że na mnie, jako obecnym trenerze, zrobił największe wrażenie. Cały czas czerpię wiedzę do swojej obecnej pracy, z tego co przez dwanaście miesięcy przeżyłem w Widzewie. Zainspirował mnie i myślę, że wielu jego byłych piłkarzy po tych metodach szkoleniowych czuło się dobrze.


ŁK: Po zwycięstwie z ŁKS-em pojawiła się długa seria spotkań bez zwycięstwa. Czego zabrakło tej drużynie, by notować lepsze wyniki? Doświadczenia, umiejętności?

AT: Na pewno zabrakło doświadczenia ale i jakości piłkarskiej. Możemy wymieniać Brozia, Wawrzyniaka czy Grzelaka ale w tamtym czasie to byli młodzi chłopcy. Ja miałem dwadzieścia osiem lat a byłem jednym ze starszych zawodników. Obecnie ci piłkarze mają teraz wyrobione nazwiska, jednak wtedy byli na dorobku. Ciężko było spodziewać się zwycięstwa w każdym meczu. To był też poziom ekstraklasy, o każde trzy punkty było niesamowicie trudno. Myślę, że w tamtym sezonie graliśmy niezłą piłkę i fajnie się nas oglądało.


ŁK: Pamiętam spotkanie z Lechem, wygrane trzy do dwóch i faktycznie, zdarzały się spotkania gdzie graliście bardzo ofensywnie i z młodzieńczą fantazją. Kibicom chyba też się to podobało, bo licznie przychodzili na stadion przy Piłsudskiego.

AT: Obecnie frekwencja również jest imponująca. Obserwuję to co się dzieje aktualnie w Widzewie. Prawda jest taka, że jak ma się trochę gorszą jakość zawodników lub posiada się dużo zawodników, którzy dopiero chcą coś w piłce osiągnąć braki trzeba nadrabiać ambicją i zaangażowaniem. Takim zespołem byliśmy my. Stąd też takie niespodziewane spotkania jak w tym pamiętnym meczu z Lechem.


ŁK: Po meczu z Lechem wypadł Pan ze składu a na wiosnę nie rozegrał żadnego spotkania. Niechętnie wspominał Pan w wywiadach ten okres, zdawkowo odpowiadając że rozwiązanie kontraktu nie było decyzją ani trenera ani Pana. Może Pan teraz uchylić rąbka tajemnicy, co się wtedy wydarzyło?

AT: Jesienią kilka meczy zagrałem, nawet chyba więcej niż się spodziewałem. Zimą bogatszy o doświadczenia z poprzedniej rundy pracowałem ciężko i nieźle wyglądałem w meczach sparingowych. Strzeliłem trzy bramki. Rozwiązanie kontraktu wiązało się z przyjściem Oshadogana, który musiał występować na środku obrony, należało więc zrobić dla niego miejsce w kadrze. Żeby była jasność, nie mam do nikogo pretensji, nie czułem się w tej sytuacji pokrzywdzony. Wiem, jakie były moje błędy. Zaakceptowałem tę sytuację. Miałem trzyletni kontrakt, w którym był zapis, że po każdym sezonie klub ma prawo umowę rozwiązać. Tak zadecydowali włodarze klubu, więc się rozstaliśmy. Bardzo miło wspominam ten rok w Widzewie. Ostatnio byłem ze swoimi podopiecznymi na turnieju w Łodzi. Sentyment pozostał, wspomnienia wróciły i bardzo się z tego cieszę.


ŁK: Planuje Pan z młodzieżą przyjechać jeszcze do Łodzi by pokazać młodzieży zmagania ligowe na nowym stadionie Widzewa?

AT: Tak jak wspomniałem, byłem w marcu w Łodzi. Oczywiście sprawdziłem, czy Widzew gra mecz u siebie. Niestety grał na wyjeździe. Później Sebastian Madera wspominał, że nawet gdyby mecz był u siebie to ciężko byłoby dostać bilety. Nie było dużego żalu z mojej strony, ale bardzo chętnie wybrałbym się na stadion i zobaczył jak teraz wygląda.


ŁK: Można powiedzieć, że potrafił Pan strzelać bramki dużym firmom. Bramka strzelona ŁKS-owi jak i Legii, jeszcze w barwach KSZO. Miał Pan większą motywację w takich meczach czy wiedział jak się ustawić w polu karnym by wykorzystać sytuację?

AT: Myślę, że to był mój duży atut. Potrafiłem się odnaleźć w polu karnym przeciwnika. Bramki głową strzelałem grając jeszcze w Promieniu Żary w trzeciej lidze. Zawsze te sześć, siedem bramek w sezonie udało się zdobyć, a grałem jako obrońca. Nie oszukajmy się, bo to czy dołożę głowę czy nie, zależało od dośrodkowania. W KSZO mieliśmy Jacka Berensztajna, znanego pewnie w Łodzi. Trudno było nie wykorzystywać dośrodkowań Jacka. W Widzewie też dostałem bardzo fajną piłkę i nie pozostało mi nic innego jak głowę do piłki dołożyć. Nic wielkiego, ale jeszcze raz podkreślę, ta bramka bardzo mnie cieszy i mam z tego fajne wspomnienia.


ŁK: Mimo, że w Łodzi spędził Pan rok, to Widzew w Pana sercu zagościł.

AT: Oczywiście, że tak. Nie powiem, że jestem fanatykiem Widzewa ale ten klub ma swoje małe miejsce w moim sercu. Tutaj zadebiutowałem na poziomie ekstraklasy. Jestem osobą twardo stąpająca po ziemi i nigdy nie myślałem, że będzie mi dane na najwyższym szczeblu zagrać a Widzew mi to umożliwił. Między innymi dzięki temu to jest szczególne miejsce w moim serduchu.


fot:90minut.pl

niedziela, 22 kwietnia 2018

Niedzielny Karpiu: Och, mój mityczny "stylu".


Gramy ofensywny futbol, tworzymy bardzo dużo sytuacji, oddajemy niezliczoną ilość strzałów na bramkę. Pomimo „gry na tak” Widzew wygrywa 3 spotkania, 2 remisuje i 2 przegrywa. Walka o awans mocno się komplikuje, a kibice żądają głowy Franciszka Smudy.

Na szczęście powyższy scenariusz jest tylko wyobraźnią autora. Fakty są takie, że Widzew w rundzie jesiennej wygrał 6 na 7 rozegranych spotkań, powiększa przewagę nad goniącym peletonem i zmierza po awans. Oczywiście, w grze jest bardzo dużo mankamentów. Sam krytykowałem „Franza” już kilka razy, jednak zdobycz punktowa broni pracę trenera. Mecz z Olimpią Zambrów był najsłabszym za kadencji Smudy, to jest bezdyskusyjne. Mimo wszystko, udało nam się zdobyć trzy punkty, które przybliżają nas do awansu. Jednak jak czytam komentarze kibiców, to i tak żądają głowy trenera. 18 punktów na 21 możliwych do zdobycia. Kibicom się nie dogodzi.

Mam wrażenie, że pamięć kibica jest dobra ale wybiórcza. Czy za trenera Płuski zachwycaliśmy stylem? Nie, często narzekano na grę zespołu, na „szrot” sprowadzony do Łodzi. Czy ktoś pamiętał o stylu, gdy na Piotrkowskiej świętowaliśmy awans do III ligi? Wątpię, bo wszyscy byli pijani ze szczęścia. Później broniono decyzji o zwolnieniu trenera, argumentując to brakiem zwycięstwa w trzech kolejnych spotkaniach. Zapomniano o tym, że zremisowaliśmy pechowo z rezerwami Jagiellonii oraz w derbach Łodzi. Porażka z Huraganem faktycznie chluby nam nie przyniosła, jednak w Morągu punkty straciło dużo zespołów. Tego już nie odnotowano w pamięci. Co najważniejsze, zapominamy chyba w jakim miejscu jesteśmy. Nie gramy w ekstraklasie, tylko rywalizujemy w tej samej lidze co Sokół Ostróda, Mazur Ełk czy Ursus Warszawa. Nie jesteśmy zespołem o dwie klasy lepszym od rywali. Jesteśmy zespołem trzecioligowym, który walczy o awans do drugiej ligi, pamiętajmy o tym.

Ostatni raz, gdy mieliśmy „styl” i graliśmy ofensywnie, stadion śpiewał „Wojciech Stawowy, najlepszy trener ligowy”. Co prawda nie stadion Widzewa tylko Miedzi i śpiewano to ironicznie, ale przynajmniej śpiewano. Mieliśmy grać Rock&Rolla połączonego z muzyką klasyczną a wyszło Disco-Polo połączone z siostrami Godlewskimi. Ale mieliśmy ten mityczny „styl”. Teraz tego „stylu” nie ma i wiecie co? Póki wygrywamy i przybliżamy się do awansu, to jakość naszych widowisk mi nie przeszkadza. Awans w tym sezonie jest dla nas kluczowy. Każdy kolejny sezon spędzony w trzeciej lidze, będzie obciążeniem finansowym dla klubu. Awansujmy i opuśćmy na zawsze koszmar, zwany trzecią ligą. O stylu zapomnimy na „Pietrynie”.

Pewien były piłkarz Widzewa powiedział mi, że trener Smuda kiedyś był dziesięć razy gorszy i szkoda, że się zmienił. Też zaczynam tego żałować…


czwartek, 19 kwietnia 2018

Andrzej Szulc: "Marzenia, które były moim celem spełniły się"







Zarzewiak. Łodzianin. Związany z Widzewem nie tylko piłkarsko, ale również kibicowsko. Andrzej Szulc w rozmowie o jego pobycie w Widzewie.


Ł.K.: Na pięćdziesiąte urodziny miał pan jechać na mecz Barcelony. Udało się panu sprawić ten piękny prezent?

Andrzej Szulc: Oczywiście. W kwietniu zeszłego roku byłem na spotkaniu Barcelony z Sevilla i bardzo mnie to ucieszyło. Pogoda niestety nam nie dopisała, niemniej jednak wrażenie było niesamowite.

Ł.K.: Tak samo duże wrażenie jak debiut w klubie, któremu kibicowało się od dziecka?

A.S.: Myślę, że nawet potrójne wrażenie. Wychowując się na osiedlu Zarzew, dzielnicy typowo Widzewskiej, gra w Widzewie była moim marzeniem, które udało się spełnić.

Ł.K.: W okresie juniorskim mówiono, że jest pan bardzo perspektywicznym piłkarzem. Jednak na początku kariery zrezygnowano w Włókniarzu Łódź z pana usług. Pojawiło się wtedy zwątpienie w swoje umiejętności?

A.S.: To był epizod i nie wpłynęło to na moją przyszłą karierę, bo po prostu to kochałem. Może i dobrze, że tak się stało. Później byłem zawodnikiem Łodzianki, która de facto miała siedzibę blisko stadionu Widzewa. Łodzianka była klubem szkolnym, w którym można było grać do osiemnastego roku życia. Dążyłem więc do tego, by z Widzewem podpisać kontrakt.

Ł.K.: Wypatrzył pana prezes Sobolewski. Można powiedzieć, że prezes dodatkowo pełnił funkcję skauta, bo nie był pan pierwszym zawodnikiem, który był przez Ludwika Sobolewskiego obserwowany, a później zakontraktowany do klubu.

A.S.: Prezes Sobolewski nie był tylko prezesem. To był człowiek w pełni oddany piłce nożnej, lubił jeździć na mecze i obserwować zawodników. Akurat tak się stało, że był na jednym ze spotkań reprezentacji Łodzi, w której wtedy grałem. Strzeliłem dwie bramki i to też zadecydowało, że znalazłem się w Widzewie.

Ł.K.: Pamięta pan swoją pierwszą bramkę strzeloną dla Widzewa?

A.S.: Trudno nie pamiętać, bo to był wyjątkowy moment. Byłem szczęśliwy z tego tytułu, bo nie zdarzało mi się dość często strzelać bramek. Moja pozycja na boisku była dość defensywna. Każdy gol strzelony dla Widzewa był dla mnie sporym wydarzeniem.

Ł.K.: W momencie wejścia na boisko w pana debiucie, na murawie byli Włodzimierz Smolarek, Krzysztof Kamiński czy inni piłkarze, których obserwował pan z trybun. Trzęsły się panu nogi?

A.S.: Trzęsły się, natomiast te marzenia, które były moim celem spełniły się. To, że mogłem zadebiutować na boisku z takimi zawodnikami jak Włodek Smolarek, Kaziu Przybyś, Roman Wójcicki, Krzysiek Surlit, było dla mnie sporym przeżyciem. Szczerze mówiąc, nawet nie pamiętam tych dziesięciu minut, które spędziłem na boisku.

Ł.K.: Przez długi czas zwracał się pan do swoich kolegów z szatni „per pan”. Krzysztof Surlit w końcu panu powiedział: „Skończyło się panowanie” i trzeba było zwracać się do kolegów po imieniu. Ciężko było się przestawić?

A.S.: Wzięło się to stąd, że tak zostałem wychowany przez rodziców. Miałem szacunek do starszych od siebie, a tym bardziej do osób, których jak pan wspomniał, obserwowałem z trybun jako nastolatek. Byłem zafascynowany Widzewem, zresztą byłem w klubie kibica. Natomiast to „panowanie” trwało krótko. Po dwóch czy trzech treningach zabrał mnie Krzysiek Surlit samochodem na trening i w samochodzie powiedział mi: „Wszyscy, bez względu na wiek, jesteśmy jednym zespołem”. Od tego momentu przestałem mówić na „pan”.

Ł.K.: Środowe gierki, podczas których trzeszczały kości budowały Widzewski Charakter?

A.S.: Oczywiście. Jednak nie umniejszając tym gierkom, w każdym meczu dawaliśmy z siebie sto procent. Te gierki wyzwalały w nas dodatkowe emocje. Nazywaliśmy je środami pucharowymi. Kości trzeszczały, to fakt, jednak dzięki temu również powstawał Widzewski Charakter.

Ł.K.: Najlepszy przykład Widzewskiego Charakteru to mecz z Legią po porażce z Eintrachtem. Po klęsce we Frankfurcie zero do dziewięciu przyjechał zespół z Warszawy, który miał zmienić kierunkowy do stolicy na zero dziesięć.

A.S.: Jak dziś pamiętam wywiad ŚP. Trenera Janusza Wójcika w telewizji. Mecz we Frankfurcie zupełnie nam nie wyszedł, nie wiem dlaczego tak się stało. Może taktyka trochę zawiodła, może umiejętności, trudno powiedzieć. Rzeczywiście w krótkim czasie mieliśmy możliwość zrehabilitowania się za ten pucharowy występ. Utarliśmy nosa nie tylko trenerowi, ale i całej drużynie Legii i wygraliśmy ten mecz dwa zero.

Ł.K.: W tamtym okresie, mimo że skład był odmładzany, grali wielcy piłkarze. Jednak nie udało się zdobyć kolejnego mistrzostwa. Czego zabrakło tej drużynie?

A.S.: Pod koniec lat osiemdziesiątych nastąpił przewrót, jeżeli chodzi o władzę. W klubie też był spory problem z przekształceniem. W momencie, gdy osiemdziesiątym dziewiątym upadł PZPR, trzeba było szukać prywatnych funduszy i mieliśmy z tym problem. Nie wszyscy nowi zawodnicy spełniali oczekiwania włodarzy klubu. Sama drużyna też przechodziła mocny kryzys przez parę lat.

Ł.K.: Ten kryzys skończył się spadkiem. Na całe szczęście Widzew szybko wrócił do elity.

A.S.: Zgadza się, spadliśmy do ówczesnej drugiej ligi. Były zawirowania związane z trenerami, bo było ich w tamtym sezonie czterech czy pięciu. Niestety, nie udało się uratować ligi dla Łodzi. Szybki powrót też miał dobry wpływ na klub. Trudno powiedzieć, jak by to wszystko wyglądało, gdybyśmy na zapleczu pierwszej ligi spędzili jeszcze jeden sezon.

Ł.K.: Po awansie mało zabrakło, by Widzew zdobył mistrzostwo. Końcówka sezonu sprawiła, że nie udało się powtórzyć sukcesu Ruchu Chorzów.

A.S.: Zdarzało się, może niezbyt często, że bieniaminek zdobywał mistrzostwo. Dla nas było najważniejsze, że wróciliśmy do elity.

Ł.K.: Karierę niestety skończył pan bardzo szybko. Nikt się nie spodziewał, że lekarze w Niemczech skrócą pana przygodę piłką.

A.S.: Też się tego nie spodziewałem. Kontuzja więzadeł krzyżowych jest dość standardową kontuzją wśród sportowców. Wydawało mi się, że to będzie normalna operacja, minie kilka miesięcy i wrócę na boisko. Niestety błąd lekarski lub szpitalny spowodował, że w wieku dwudziestu siedmiu lat skończyłem grać w piłkę.

Ł.K.: Po zakończeniu kariery przez krótki czasu był pan trenerem. Jednak teraz wydaje się, że znalazł pan swoje miejsce na ziemi. W branży restauracyjnej w Zakopanem pracuje pan już bardzo długo.

A.S.: Jeżdżąc z Widzewem po Europie przyglądałem się tego typu miejscom. W głowie taki pomysł dojrzewał, że jak skończę grać w piłkę, to zajmę się czymś takim. Niestety czas przyśpieszył to wszystko. Miałem epizod jako trener, natomiast wolałem trenować dzieci, które przez cztery lata w Widzewie szkoliłem. Piłka seniorska nie odpowiadała mi, człowiek nie na wszystko miał wpływ. Gastronomia mimo wszystko zwyciężała i od dwudziestu dwóch lat w tej gastronomii siedzę. W Zakopanem już nie jestem, aktualnie pracuję nad morzem. Po trzydziestym września zamierzam wrócić już do Łodzi na stałe.

Ł.K.: Będzie więcej okazji, by pojawiać się na stadionie Widzewa.

A.S.: Nie ukrywam, że brakuje mi tego trochę. Dodatkowo jest możliwość spotkania się z kolegami.

Ł.K.: Dziś jest spotkanie z rezerwami Legii. Będzie pan miał możliwość obejrzeć ten mecz(rozmowa nagrywana w dniu meczu z Legią)?

A.S.: Gdzieś tam po kryjomu, może uda się włączyć na telefonie i będę zerkał jak radzą sobie moi młodsi koledzy.

Ł.K.: Nieważne gdzie, ale pana serce zawsze jest z Widzewem.

A.S.: Jasne. Bez dwóch zdań.



niedziela, 15 kwietnia 2018

"Widzew w każdym meczu gra finał Ligi Mistrzów"- rozmowa z Arkadiuszem Onyszko









Szanowany przez kibiców każdego klubu, w którym grał. W Widzewie rozegrał 30 spotkań, a fani bardzo ciepło i miło go wspominają. O pobycie w Widzewie, o trenerze Smudzie oraz hipokryzji polskiej piłki rozmawiałem z Arkadiuszem Onyszko.


Ł.K.: Do Widzewa przyszedł pan, mając dwadzieścia trzy lata i sto dwa spotkania w seniorskiej piłce. Wejście do szatni ówczesnego Mistrza Polski chyba nie było trudne i nie miał pan problemu z zaadaptowaniem się w klubie.

Arkadiusz Onyszko: Kilka osób znałem już wcześniej, więc nie było to trudne. Przyszedłem do Widzewa, gdy łodzianie zdobyli mistrzostwo po niesamowitym meczu na Legii. Było wiadomo, że RTS zagra w eliminacjach do Champions League. Przychodząc miałem świadomość, że to fantastyczna drużyna i jest tam świetny trener. Wchodziłem nie na pewniaka, czułem respekt, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, przed tymi zawodnikami.


Ł.K.: Śmiano się, że w Lechu miał pan bardzo dużo okazji, by się wykazać i stąd też ten transfer. Dodatkowo przeniesienie do Łodzi było zapewne spowodowane możliwością gry w europejskich pucharach. Jednak ta przygoda była krótka, ale intensywna, bo do Łodzi przyjechały wielkie firmy : Parma i Udinese.

A.O.: Grałem sezon w Lechu Poznań i przyszedłem do Widzewa, bo Andrzej Grajewski chciał mnie w Łodzi. Byłem młodym, perspektywicznym zawodnikiem, grałem w reprezentacjach młodzieżowych i patrzyli na mój transfer przyszłościowo. Młody chłopak, dużo występów w ekstraklasie. Myślę, że byłem łakomym kąskiem na rynku transferowym. Trafiliśmy nieszczęśnie na Parmę, gdzie jakby teraz spojrzeć, grały same legendy. Nie mieliśmy z nimi żadnych szans. Pierwszy mecz w Łodzi przegrany cztery jeden, na wyjeździe mecz w ogóle nam nie wyszedł. Z Udinese wygraliśmy u siebie jeden do zera, jeśli dobrze pamiętam.


Ł.K.: Tak. Jeden do zera u siebie, a na wyjeździe szybko stracona bramka i Udinese później rozstrzygnęło spotkanie.

A.O.:Mimo wszystko była to moja ogromna przygoda. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Z tymi dwoma drużynami w tamtym czasie nie byliśmy w stanie rywalizować.


Ł.K.: Często pan wspominał w wywiadach Franciszka Smudę. Mówił pan, że to fantastyczny trener. Jestem zawsze pełen podziwu dla piłkarzy, którzy chwalą „Franza”. Teraz można odczuć, że młodsi piłkarze, zwłaszcza na odprawach, podchodzą niepoważnie do trenera, również ze względu na sposób mowy. Za pana czasów chyba wszyscy szanowali trenera Smudę.

A.O.: Teraz młodzież jest rozwydrzona tak bardzo, że jest w stanie zadzwonić do trenera i zapytać czemu nie gra lub napisać SMS-a. Ja się wychowałem troszkę w innych czasach. Wtedy takie rzeczy były nie do pomyślenia. Nie znamy czasami swojego miejsca w szeregu. Wszyscy myślą, że już są najlepsi na świecie. Zwłaszcza tak myślą rodzice młodych piłkarzy. My odnosiliśmy się z szacunkiem do trenera Smudy. Powiem szczerze, że nigdy nie myślałem, będąc zawodnikiem trenera, że będę pracował w sztabie szkoleniowym razem z nim. A taka sytuacja wydarzyła się po dwudziestu kilku latach. Pracowaliśmy razem w Górniku Łęczna. Nie zmienię absolutnie zdania, a nawet powiem więcej: Franciszek Smuda to bardzo dobry trener, doskonale czuje szatnię. Miałem wielu utytułowanych trenerów za granicą. Larsa Olsena, który był mistrzem europy czy Bruce’a Riocha, który trenował Arsenal. Trenera Smudę bardzo wysoko stawiam w tej hierarchii. Uważam, że wiele można się od niego nauczyć. Ma mega dobre podejście do zawodników, wie co do nich powiedzieć, jak z nimi rozmawiać. Niewielu jest takich szkoleniowców.


Ł.K.: Czyli przyjście Franciszka Smudy do trzeciej ligi, według pana był jednym z lepszych ruchów odradzającego się Widzewa?

A.O.: Uważam, że tak.


Ł.K.: Podczas pana pobytu w Widzewie, pojawiły się pierwsze skazy w organizacji Mistrza Polski za rządów Andrzeja Grajewskiego. Trenerowi zaczęły puszczać nerwy na konferencjach prasowych, pojawiły się opóźnienia w wypłatach.

A.O.: Nie tylko pana Grajewskiego. Tam było jeszcze kilka osób, które decydowały o klubie, a pieniędzy i tak nie było. Najgorsze jest to, że po tylu latach nadal nie płacą (śmiech). To jest przerażające. Człowiek doświadczył dobrobytu, wyjechał za granicę, przez jedenaście lat nie opóźnili się nawet sekundy z wypłatą. Przyjeżdżasz po piętnastu latach do kraju i nadal nie płacą. Nie wyciągamy wniosków i ta liga jest jaka jest.


Ł.K.: Coraz ładniejsze stadiony, a w kasie pustki.

A.O.: Cały czas totalna partyzantka. Nie wiem, czy to się kiedykolwiek zmieni. Mamy aspiracje, by grać w Champions League, a myślę, że na dzień dzisiejszy jest to odległa historia dla naszych klubów. W profesjonalnej piłce wszystko jest zaplanowane co do sekundy. Wszystko fachowo prowadzone. To jest uwłaczające, że nie ma zasady przed sezonem, że każdy klub musi pokazać, że ma budżet, i że stać go na to, aby płacić przez cały sezon. Mówi się, że wówczas połowa ligi by nie grała. Widocznie trzeba zrobić mniejszą ligę, ale w pełni profesjonalną.


Ł.K.: Biorąc pod uwagę opinie o Kamilu Wilczku czy Adrianie Mierzejewskim, że jeden strzela w słabej lidze duńskiej, drugi zaś gra gdzieś na końcu świata, zastanawiam się, czy to nie jest hipokryzja, przyglądając się temu, jak wyglądają mecze w polskiej lidze.

A.O.: Ile lat przerwy było między występem Widzewa i Legii w Lidze Mistrzów? Dwadzieścia dwa? Dwadzieścia trzy? Gdy byłem w Danii, grały trzy albo cztery kluby w Champions League. Grali Brondby, FC Kopenhaga, Oldborg, a u nas przez dwadzieścia kilka lat nic. Poziom reprezentacji duńskiej też nie jest najgorszy. W porównaniu do naszej ligi, myślę, że duńska liga jest zdecydowanie lepsza.


Ł.K.: Podjąłem to pytanie, bo myślę, że również przez to rozegrał pan w kadrze tylko dwa spotkania. Dodatkowo na brak klasowych bramkarzy też nie narzekaliśmy.

A.O.: Rzeczywiście, trafiłem na taki okres, kiedy było wielu fantastycznych bramkarzy i grali w dużo lepszych klubach. Dziś to rozumiem. Nie mam większych pretensji, bo było to zrozumiałe dla trenera, który powoływał piłkarzy do reprezentacji. Zawsze lepiej było powołać Boruca z Celticu czy Jerzego Dudka z Liverpoolu, niż Arkadiusza Onyszkę z Odense.
Wielokrotnie w wywiadach potwierdzałem, że zasługiwałem na to, żeby mnie sprawdzić. Powołać na kadrę, pozwolić zagrać „połówkę” tak, jak teraz trener Nawałka dał szansę Białkowskiemu. Nie pasuje, to proszę bardzo, ale przynajmniej wiem, że gdzieś ta szansa była. Ja w ogóle tej okazji nie otrzymałem. Lekki niedosyt pozostaje.


Ł.K.: Prowadzi pan też akademię, więc bramkarze mają się od kogo uczyć fachu.

A.O.: Jeżeli chodzi o akademię, to nie prowadzę typowej akademii bramkarskiej. To akademia ogólna dla dzieci. Chwilowo tylko bramkarze Motoru Lublin mogą czerpać z mojej wiedzy.


Ł.K.: Oglądał pan derby trójmiasta w poprzedniej kolejce? (Rozmowa odbyła się chwilę po derbach w 31 kolejce ekstraklasy.)

A.O.: Nie, dzisiaj właśnie bieżące oglądałem.


Ł.K.: W poprzedniej kolejce, jeszcze przed podziałem na grupę mistrzowską i spadkową, po meczu, Sławczew i Sławomir Peszko zaczęli kopać dmuchane lalki w barwach Arki. Jak to jest, że część piłkarzy musi robić „pokazówki” pod kibiców, a pan był naturalny i pomimo spędzenia tylko roku w Łodzi, kibice Widzewa pana bardzo dobrze wspominają.

A.O.: Nigdy w życiu nie powiem na Widzew złego słowa. Kto by nie pytał, gdzie bym nie był, w jakim klubie bym nie był, to nigdy nie powiem źle. To był fantastyczny czas. Tak mile to wspominam, nie tylko piłkarsko, ale też życie na co dzień. W tamtych czasach w Łodzi ludzie byli inni. W różnych miastach mieszkałem, ale Łódź była najbardziej rodzinna. Niby tylko rok czasu, ale atmosfera na stadionie była niesamowita, w klubie tak samo, mimo że nie płacili wtedy. Osoba trenera Smudy miała duże znaczenie. Do tego klubu przychodziło się z przyjemnością, choć moje początki z trenerem nie były takie łatwe. Na ławkę mnie posadził w meczu pucharowym z Baku. Zacząłem tak nie za bardzo, dopiero później się rozkręciłem. Mimo wszystko, bardzo dobrze go wspominam i uważam go za świetnego fachowca.
Myślę, że ludzie za bardzo pozwolili sobie na chamskie traktowanie trenera. Nie wolno. Daj Boże, by wszyscy w piłce osiągnęli takie sukcesy, jak Franciszek Smuda. Uważam, że w piłce nożnej powinna być jakaś hierarchia. Hierarchia taka, że jeżeli trener Smuda zdobył trzy czy cztery razy mistrzostwo i prowadził reprezentację, a ktoś więcej od niego osiągnie to wtedy będzie mógł się o nim wypowiadać. Widzę, że wszyscy się wypowiadają, a zwłaszcza młodzi zawodnicy, którzy nic nie osiągnęli. Oni uważają, że jak ustawisz całe boisko palikami to jesteś dobrym trenerem. A nie o to chodzi.

Ł.K.: Słuchając pana wspomnień z pobytu, mam wrażenie, że podpisał by się pan pod zdaniem, które powiedział pan,gdy Widzew spadał z pierwszej ligi i powoli upadał: „Widzew trzeba traktować jak dobro narodowe”?

A.O.: Oczywiście. Taki klub nie powinien zniknąć z mapy polski. Tam były zawirowania finansowe i Widzew jest tam, gdzie jest. Też pracuję w trzeciej lidze i to nie jest taki poziom, jak kiedyś. Ciężko awansować i jest duża presja. Pod taką presją, niezależnie od tego, jakbyś był mocny psychicznie, to mimo wszystko można mieć sztywne nogi. Trener Smuda nie ma prostego zadania i jakikolwiek trener by przyszedł, też nie będzie miał łatwo. Tak samo w Motorze, jak i w Widzewie.

Ł.K.: Kibice również wymagają, by tę ligę, mówiąc po piłkarsku „zjeść”.

A.O.: To ma trochę podłoże psychologiczne. Grasz u siebie, piętnaście tysięcy kibiców, piękny stadion, typowa piłkarska atmosfera i nagle jest wyjazd i grasz w polu. Piłkarsko może i Widzew jest lepszy od innych drużyn, tak jak i finansowo czy organizacyjnie. Ale mentalnie musisz się przestawić z dnia na dzień na inną grę. Musisz być jak koń: klapki na oczach, jest tylko dziewięćdziesiąt minut, wykonujesz profesjonalną robotę i jedziesz do domu. Dodatkowo te boiska są nierówne, gdzieś jest jakiś spad i trzeba sobie radzić. To jest walka mentalna. My również to przeżywamy, bo akurat jesteśmy w tej samej lidze, tylko w innej grupie i to nie jest łatwa sprawa.


Ł.K.: Dodatkowo ta trzecia liga jest zdecydowanie bardziej fizyczna. Jest mniej miejsca na boisku, każdy daje z siebie wszystko .

A.O.: Dokładnie. Gdy przyjeżdżają drużyny na papierze słabsze na stadion Widzewa, gdzie jest piękna murawa, dużo kibiców, to wzniosą się na wyżyny umiejętności. Niedobrze się gra przeciwko takim klubom. Widzew w każdym meczu gra finał Ligi Mistrzów. Jest to ciężkie psychicznie. Wręcz niemożliwe. Dlatego w wielu meczach, gdzie powinni wygrać, przegrywają lub remisują. Nie są wstanie mentalnie tego ugryźć. A mówienie, że to jest tylko trzecia liga nie jest sprawiedliwe. Wszyscy się starają, a dodatkowo taka opinia usztywnia i ciężej dać z siebie sto procent swoich możliwości.

Ł.K.: Z tego, co wiem, nie był pan jeszcze na nowym stadionie Widzewa. Jak rozumiem, mogę panu życzyć żebyśmy spotkali się w przyszłym roku na stadionie w Łodzi, a pan jako trener bramkarzy Motoru.

A.O.: Daj Boże, bardzo bym tego chciał. Jedno jest pewne, jakby kiedyś komuś wpadł do głowy pomysł, żeby zaprosić mnie na stadion czy zatrudnić w roli trenera… Widzewowi się nie odmawia.




fot: http://lublin.wyborcza.pl

wtorek, 3 kwietnia 2018

Tak nie można grać- kilka zdań po meczu w Wielką Sobotę.

 Pamiętacie słowa: "Niech będzie pochwalon Kacper Falon" Arka "Stolara" po bramce Falona w ostatniej akcji meczu? Miałem nadzieję, że to będzie ostatnie nawiązanie do religii, podczas spotkań Widzewa. Mecz z Sokołem sprawił, że po ostatnim gwizdku sędziego w mojej głowie pojawiła się myśl: "Tobie oddajemy swe troski Marcinie Pieńkowski". Indywidualny rajd "Pienia" dał Widzewowi bardzo ważne trzy punkty i spokojne święta. Niestety dziewięćdziesiąt minut tego spotkania nie było spokojne pod względem stylu jak i wrażeń artystycznych.
 Cały czas czekam na bramkę Widzewa po składnej akcji. Po raz kolejny o zwycięstwie zadecydowały indywidualnie umiejętności naszych piłkarzy. Co gorsza, na boisku łodzianie pokazują, że technikę mają przerastającą trzecią ligę. Są to rzadkie przebłyski, które ratują nasz dorobek punktowy. Nie widać żadnego planu taktycznego, schematów rozgrywania akcji. Podczas spotkań sparingowych potrafiliśmy wymienić kilka podań z pierwszej piłki, rozgrywać piłkę z rozmachem. W lidze nie widać nic z gry prezentowanej w trakcie okresu przygotowawczego. Amnezja, po prostu amnezja. 

  Osiem fauli w całym spotkaniu przelało u mnie czarę goryczy. Faul raz na ponad dziesięć minut to jest kpina, biorąc pod uwagę jak często Sokół spychał nas do defensywy. Nie wierzę, że Smuda zabronił piłkarzom Widzewa przerywania akcji faulami. Pozwalaliśmy piłkarzom z Aleksandrowa rozgrywać piłkę, podchodzić pod nasze pole karne, dogrywać piłki w "szesnastkę". Oddaliśmy inicjatywę Sokołowi, nawet im nie przeszkadzając. Bez walki. Osiem fauli na dziewięćdziesiąt minut gry. Ugryzę się w język.

  "Takie zwycięstwa budują szatnię"- powiedział po spotkaniu Sebastian Zieleniecki. Może się nie znam na piłce, ale czy nie lepsza jest budowa atmosfery po spokojnych, pewnych triumfach? Na ten moment "budujemy szatnię" na strasznie obitych cegłach. Męczymy się na boisku, wyglądamy jakbyśmy byli zdziwieni, że bez doskoczenia do rywala dajemy budować groźne akcje przeciwnikowi. A przecież to jest elementarne, drogi kapitanie.