czwartek, 19 kwietnia 2018

Andrzej Szulc: "Marzenia, które były moim celem spełniły się"







Zarzewiak. Łodzianin. Związany z Widzewem nie tylko piłkarsko, ale również kibicowsko. Andrzej Szulc w rozmowie o jego pobycie w Widzewie.


Ł.K.: Na pięćdziesiąte urodziny miał pan jechać na mecz Barcelony. Udało się panu sprawić ten piękny prezent?

Andrzej Szulc: Oczywiście. W kwietniu zeszłego roku byłem na spotkaniu Barcelony z Sevilla i bardzo mnie to ucieszyło. Pogoda niestety nam nie dopisała, niemniej jednak wrażenie było niesamowite.

Ł.K.: Tak samo duże wrażenie jak debiut w klubie, któremu kibicowało się od dziecka?

A.S.: Myślę, że nawet potrójne wrażenie. Wychowując się na osiedlu Zarzew, dzielnicy typowo Widzewskiej, gra w Widzewie była moim marzeniem, które udało się spełnić.

Ł.K.: W okresie juniorskim mówiono, że jest pan bardzo perspektywicznym piłkarzem. Jednak na początku kariery zrezygnowano w Włókniarzu Łódź z pana usług. Pojawiło się wtedy zwątpienie w swoje umiejętności?

A.S.: To był epizod i nie wpłynęło to na moją przyszłą karierę, bo po prostu to kochałem. Może i dobrze, że tak się stało. Później byłem zawodnikiem Łodzianki, która de facto miała siedzibę blisko stadionu Widzewa. Łodzianka była klubem szkolnym, w którym można było grać do osiemnastego roku życia. Dążyłem więc do tego, by z Widzewem podpisać kontrakt.

Ł.K.: Wypatrzył pana prezes Sobolewski. Można powiedzieć, że prezes dodatkowo pełnił funkcję skauta, bo nie był pan pierwszym zawodnikiem, który był przez Ludwika Sobolewskiego obserwowany, a później zakontraktowany do klubu.

A.S.: Prezes Sobolewski nie był tylko prezesem. To był człowiek w pełni oddany piłce nożnej, lubił jeździć na mecze i obserwować zawodników. Akurat tak się stało, że był na jednym ze spotkań reprezentacji Łodzi, w której wtedy grałem. Strzeliłem dwie bramki i to też zadecydowało, że znalazłem się w Widzewie.

Ł.K.: Pamięta pan swoją pierwszą bramkę strzeloną dla Widzewa?

A.S.: Trudno nie pamiętać, bo to był wyjątkowy moment. Byłem szczęśliwy z tego tytułu, bo nie zdarzało mi się dość często strzelać bramek. Moja pozycja na boisku była dość defensywna. Każdy gol strzelony dla Widzewa był dla mnie sporym wydarzeniem.

Ł.K.: W momencie wejścia na boisko w pana debiucie, na murawie byli Włodzimierz Smolarek, Krzysztof Kamiński czy inni piłkarze, których obserwował pan z trybun. Trzęsły się panu nogi?

A.S.: Trzęsły się, natomiast te marzenia, które były moim celem spełniły się. To, że mogłem zadebiutować na boisku z takimi zawodnikami jak Włodek Smolarek, Kaziu Przybyś, Roman Wójcicki, Krzysiek Surlit, było dla mnie sporym przeżyciem. Szczerze mówiąc, nawet nie pamiętam tych dziesięciu minut, które spędziłem na boisku.

Ł.K.: Przez długi czas zwracał się pan do swoich kolegów z szatni „per pan”. Krzysztof Surlit w końcu panu powiedział: „Skończyło się panowanie” i trzeba było zwracać się do kolegów po imieniu. Ciężko było się przestawić?

A.S.: Wzięło się to stąd, że tak zostałem wychowany przez rodziców. Miałem szacunek do starszych od siebie, a tym bardziej do osób, których jak pan wspomniał, obserwowałem z trybun jako nastolatek. Byłem zafascynowany Widzewem, zresztą byłem w klubie kibica. Natomiast to „panowanie” trwało krótko. Po dwóch czy trzech treningach zabrał mnie Krzysiek Surlit samochodem na trening i w samochodzie powiedział mi: „Wszyscy, bez względu na wiek, jesteśmy jednym zespołem”. Od tego momentu przestałem mówić na „pan”.

Ł.K.: Środowe gierki, podczas których trzeszczały kości budowały Widzewski Charakter?

A.S.: Oczywiście. Jednak nie umniejszając tym gierkom, w każdym meczu dawaliśmy z siebie sto procent. Te gierki wyzwalały w nas dodatkowe emocje. Nazywaliśmy je środami pucharowymi. Kości trzeszczały, to fakt, jednak dzięki temu również powstawał Widzewski Charakter.

Ł.K.: Najlepszy przykład Widzewskiego Charakteru to mecz z Legią po porażce z Eintrachtem. Po klęsce we Frankfurcie zero do dziewięciu przyjechał zespół z Warszawy, który miał zmienić kierunkowy do stolicy na zero dziesięć.

A.S.: Jak dziś pamiętam wywiad ŚP. Trenera Janusza Wójcika w telewizji. Mecz we Frankfurcie zupełnie nam nie wyszedł, nie wiem dlaczego tak się stało. Może taktyka trochę zawiodła, może umiejętności, trudno powiedzieć. Rzeczywiście w krótkim czasie mieliśmy możliwość zrehabilitowania się za ten pucharowy występ. Utarliśmy nosa nie tylko trenerowi, ale i całej drużynie Legii i wygraliśmy ten mecz dwa zero.

Ł.K.: W tamtym okresie, mimo że skład był odmładzany, grali wielcy piłkarze. Jednak nie udało się zdobyć kolejnego mistrzostwa. Czego zabrakło tej drużynie?

A.S.: Pod koniec lat osiemdziesiątych nastąpił przewrót, jeżeli chodzi o władzę. W klubie też był spory problem z przekształceniem. W momencie, gdy osiemdziesiątym dziewiątym upadł PZPR, trzeba było szukać prywatnych funduszy i mieliśmy z tym problem. Nie wszyscy nowi zawodnicy spełniali oczekiwania włodarzy klubu. Sama drużyna też przechodziła mocny kryzys przez parę lat.

Ł.K.: Ten kryzys skończył się spadkiem. Na całe szczęście Widzew szybko wrócił do elity.

A.S.: Zgadza się, spadliśmy do ówczesnej drugiej ligi. Były zawirowania związane z trenerami, bo było ich w tamtym sezonie czterech czy pięciu. Niestety, nie udało się uratować ligi dla Łodzi. Szybki powrót też miał dobry wpływ na klub. Trudno powiedzieć, jak by to wszystko wyglądało, gdybyśmy na zapleczu pierwszej ligi spędzili jeszcze jeden sezon.

Ł.K.: Po awansie mało zabrakło, by Widzew zdobył mistrzostwo. Końcówka sezonu sprawiła, że nie udało się powtórzyć sukcesu Ruchu Chorzów.

A.S.: Zdarzało się, może niezbyt często, że bieniaminek zdobywał mistrzostwo. Dla nas było najważniejsze, że wróciliśmy do elity.

Ł.K.: Karierę niestety skończył pan bardzo szybko. Nikt się nie spodziewał, że lekarze w Niemczech skrócą pana przygodę piłką.

A.S.: Też się tego nie spodziewałem. Kontuzja więzadeł krzyżowych jest dość standardową kontuzją wśród sportowców. Wydawało mi się, że to będzie normalna operacja, minie kilka miesięcy i wrócę na boisko. Niestety błąd lekarski lub szpitalny spowodował, że w wieku dwudziestu siedmiu lat skończyłem grać w piłkę.

Ł.K.: Po zakończeniu kariery przez krótki czasu był pan trenerem. Jednak teraz wydaje się, że znalazł pan swoje miejsce na ziemi. W branży restauracyjnej w Zakopanem pracuje pan już bardzo długo.

A.S.: Jeżdżąc z Widzewem po Europie przyglądałem się tego typu miejscom. W głowie taki pomysł dojrzewał, że jak skończę grać w piłkę, to zajmę się czymś takim. Niestety czas przyśpieszył to wszystko. Miałem epizod jako trener, natomiast wolałem trenować dzieci, które przez cztery lata w Widzewie szkoliłem. Piłka seniorska nie odpowiadała mi, człowiek nie na wszystko miał wpływ. Gastronomia mimo wszystko zwyciężała i od dwudziestu dwóch lat w tej gastronomii siedzę. W Zakopanem już nie jestem, aktualnie pracuję nad morzem. Po trzydziestym września zamierzam wrócić już do Łodzi na stałe.

Ł.K.: Będzie więcej okazji, by pojawiać się na stadionie Widzewa.

A.S.: Nie ukrywam, że brakuje mi tego trochę. Dodatkowo jest możliwość spotkania się z kolegami.

Ł.K.: Dziś jest spotkanie z rezerwami Legii. Będzie pan miał możliwość obejrzeć ten mecz(rozmowa nagrywana w dniu meczu z Legią)?

A.S.: Gdzieś tam po kryjomu, może uda się włączyć na telefonie i będę zerkał jak radzą sobie moi młodsi koledzy.

Ł.K.: Nieważne gdzie, ale pana serce zawsze jest z Widzewem.

A.S.: Jasne. Bez dwóch zdań.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz