Zarzewiak.
Łodzianin. Związany z Widzewem nie tylko piłkarsko, ale również
kibicowsko. Andrzej Szulc w rozmowie o jego pobycie w Widzewie.
Ł.K.:
Na pięćdziesiąte urodziny miał pan jechać na mecz Barcelony.
Udało się panu sprawić ten piękny prezent?
Andrzej Szulc: Oczywiście. W kwietniu zeszłego roku byłem na spotkaniu Barcelony z Sevilla i bardzo mnie to ucieszyło. Pogoda niestety nam nie dopisała, niemniej jednak wrażenie było niesamowite.
Ł.K.:
Tak samo duże wrażenie jak debiut w klubie, któremu kibicowało
się od dziecka?
A.S.:
Myślę, że nawet potrójne wrażenie. Wychowując się na osiedlu Zarzew, dzielnicy typowo Widzewskiej, gra w Widzewie była moim marzeniem,
które udało się spełnić.
Ł.K.:
W okresie juniorskim mówiono, że jest pan bardzo perspektywicznym
piłkarzem. Jednak na początku kariery zrezygnowano w Włókniarzu
Łódź z pana usług. Pojawiło się wtedy zwątpienie w swoje
umiejętności?
A.S.:
To był epizod i nie wpłynęło to na moją przyszłą karierę, bo
po prostu to kochałem. Może i dobrze, że tak się stało. Później
byłem zawodnikiem Łodzianki, która de facto miała siedzibę
blisko stadionu Widzewa. Łodzianka była klubem szkolnym, w którym
można było grać do osiemnastego roku życia. Dążyłem więc do
tego, by z Widzewem podpisać kontrakt.
Ł.K.:
Wypatrzył pana prezes Sobolewski. Można powiedzieć, że prezes
dodatkowo pełnił funkcję skauta, bo nie był pan pierwszym
zawodnikiem, który był przez Ludwika Sobolewskiego obserwowany, a
później zakontraktowany do klubu.
A.S.:
Prezes Sobolewski nie był tylko prezesem. To był człowiek w pełni
oddany piłce nożnej, lubił jeździć na mecze i obserwować
zawodników. Akurat tak się stało, że był na jednym ze spotkań
reprezentacji Łodzi, w której wtedy grałem. Strzeliłem dwie
bramki i to też zadecydowało, że znalazłem się w Widzewie.
Ł.K.: Pamięta pan swoją pierwszą bramkę strzeloną dla Widzewa?
A.S.:
Trudno nie pamiętać, bo to był wyjątkowy moment. Byłem
szczęśliwy z tego tytułu, bo nie zdarzało mi się dość często
strzelać bramek. Moja pozycja na boisku była dość defensywna.
Każdy gol strzelony dla Widzewa był dla mnie sporym wydarzeniem.
Ł.K.:
W momencie wejścia na boisko w pana debiucie, na murawie byli
Włodzimierz Smolarek, Krzysztof Kamiński czy inni piłkarze,
których obserwował pan z trybun. Trzęsły się panu nogi?
A.S.:
Trzęsły się, natomiast te marzenia, które były moim celem
spełniły się. To, że mogłem zadebiutować na boisku z takimi
zawodnikami jak Włodek Smolarek, Kaziu Przybyś, Roman Wójcicki,
Krzysiek Surlit, było dla mnie sporym przeżyciem. Szczerze mówiąc,
nawet nie pamiętam tych dziesięciu minut, które spędziłem na
boisku.
Ł.K.:
Przez długi czas zwracał się pan do swoich kolegów z szatni „per
pan”. Krzysztof Surlit w końcu panu powiedział: „Skończyło
się panowanie” i trzeba było zwracać się do kolegów po
imieniu. Ciężko było się przestawić?
A.S.:
Wzięło się to stąd, że tak zostałem wychowany przez rodziców.
Miałem szacunek do starszych od siebie, a tym bardziej do osób,
których jak pan wspomniał, obserwowałem z trybun jako nastolatek.
Byłem zafascynowany Widzewem, zresztą byłem w klubie kibica.
Natomiast to „panowanie” trwało krótko. Po dwóch czy trzech
treningach zabrał mnie Krzysiek Surlit samochodem na trening i w
samochodzie powiedział mi: „Wszyscy, bez względu na wiek,
jesteśmy jednym zespołem”. Od tego momentu przestałem mówić na
„pan”.
Ł.K.:
Środowe gierki, podczas których trzeszczały kości budowały
Widzewski Charakter?
A.S.:
Oczywiście. Jednak nie umniejszając tym gierkom, w każdym meczu
dawaliśmy z siebie sto procent. Te gierki wyzwalały w nas dodatkowe
emocje. Nazywaliśmy je środami pucharowymi. Kości trzeszczały, to
fakt, jednak dzięki temu również powstawał Widzewski Charakter.
Ł.K.:
Najlepszy przykład Widzewskiego Charakteru to mecz z Legią po
porażce z Eintrachtem. Po klęsce we Frankfurcie zero do dziewięciu
przyjechał zespół z Warszawy, który miał zmienić kierunkowy do
stolicy na zero dziesięć.
A.S.:
Jak dziś pamiętam wywiad ŚP. Trenera Janusza Wójcika w telewizji.
Mecz we Frankfurcie zupełnie nam nie wyszedł, nie wiem dlaczego tak
się stało. Może taktyka trochę zawiodła, może umiejętności,
trudno powiedzieć. Rzeczywiście w krótkim czasie mieliśmy
możliwość zrehabilitowania się za ten pucharowy występ.
Utarliśmy nosa nie tylko trenerowi, ale i całej drużynie Legii i
wygraliśmy ten mecz dwa zero.
Ł.K.:
W tamtym okresie, mimo że skład był odmładzany, grali wielcy
piłkarze. Jednak nie udało się zdobyć kolejnego mistrzostwa.
Czego zabrakło tej drużynie?
A.S.:
Pod koniec lat osiemdziesiątych nastąpił przewrót, jeżeli chodzi
o władzę. W klubie też był spory problem z przekształceniem. W
momencie, gdy osiemdziesiątym dziewiątym upadł PZPR, trzeba było
szukać prywatnych funduszy i mieliśmy z tym problem. Nie wszyscy
nowi zawodnicy spełniali oczekiwania włodarzy klubu. Sama drużyna
też przechodziła mocny kryzys przez parę lat.
Ł.K.:
Ten kryzys skończył się spadkiem. Na całe szczęście Widzew
szybko wrócił do elity.
A.S.:
Zgadza się, spadliśmy do ówczesnej drugiej ligi. Były zawirowania
związane z trenerami, bo było ich w tamtym sezonie czterech czy
pięciu. Niestety, nie udało się uratować ligi dla Łodzi. Szybki
powrót też miał dobry wpływ na klub. Trudno powiedzieć, jak by
to wszystko wyglądało, gdybyśmy na zapleczu pierwszej ligi
spędzili jeszcze jeden sezon.
Ł.K.:
Po awansie mało zabrakło, by Widzew zdobył mistrzostwo. Końcówka
sezonu sprawiła, że nie udało się powtórzyć sukcesu Ruchu
Chorzów.
A.S.:
Zdarzało się, może niezbyt często, że bieniaminek zdobywał
mistrzostwo. Dla nas było najważniejsze, że wróciliśmy do elity.
Ł.K.:
Karierę niestety skończył pan bardzo szybko. Nikt się nie
spodziewał, że lekarze w Niemczech skrócą pana przygodę piłką.
A.S.:
Też się tego nie spodziewałem. Kontuzja więzadeł krzyżowych
jest dość standardową kontuzją wśród sportowców. Wydawało mi
się, że to będzie normalna operacja, minie kilka miesięcy i wrócę
na boisko. Niestety błąd lekarski lub szpitalny spowodował, że w
wieku dwudziestu siedmiu lat skończyłem grać w piłkę.
Ł.K.: Po zakończeniu kariery przez krótki czasu był pan trenerem. Jednak teraz wydaje się, że znalazł pan swoje miejsce na ziemi. W branży restauracyjnej w Zakopanem pracuje pan już bardzo długo.
A.S.:
Jeżdżąc z Widzewem po Europie przyglądałem się tego typu
miejscom. W głowie taki pomysł dojrzewał, że jak skończę grać
w piłkę, to zajmę się czymś takim. Niestety czas przyśpieszył
to wszystko. Miałem epizod jako trener, natomiast wolałem trenować
dzieci, które przez cztery lata w Widzewie szkoliłem. Piłka
seniorska nie odpowiadała mi, człowiek nie na wszystko miał wpływ.
Gastronomia mimo wszystko zwyciężała i od dwudziestu dwóch lat w
tej gastronomii siedzę. W Zakopanem już nie jestem, aktualnie
pracuję nad morzem. Po trzydziestym września zamierzam wrócić już
do Łodzi na stałe.
Ł.K.:
Będzie więcej okazji, by pojawiać się na stadionie Widzewa.
A.S.:
Nie ukrywam, że brakuje mi tego trochę. Dodatkowo jest możliwość
spotkania się z kolegami.
Ł.K.:
Dziś jest spotkanie z rezerwami Legii. Będzie pan miał możliwość
obejrzeć ten mecz(rozmowa nagrywana w dniu meczu z Legią)?
A.S.:
Gdzieś tam po kryjomu, może uda się włączyć na telefonie i będę
zerkał jak radzą sobie moi młodsi koledzy.
Ł.K.:
Nieważne gdzie, ale pana serce zawsze jest z Widzewem.
A.S.: Jasne. Bez dwóch zdań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz