piątek, 25 maja 2018

PIlkakarpia.pl

Wszystkie nowe treści- wywiady oraz felietony- będą ukazywać się na stronie pilkakarpia.pl

Zapraszam :)

czwartek, 17 maja 2018

"Różnie się te losy toczą" Rozmowa z Jarosławem Cecherzem.








W Widzewie rozegrał 23 spotkania w których strzelił 8 bramek. Kibic Widzewa z Koluszek, który nie podbił Łodzi, ale dzięki temu ułożył sobie życie w Stanach Zjednoczonych. O przyczynach spadku, trenerze Lenczyku w rozmowie z Jarosławem Cecherzem.

ŁK: Przychodził pan do Widzewa z Koluszek w bardzo młodym wieku. Debiut w barwach RTS zaliczył Pan mając siedemnaście lat.

Jarosław Cecherz: To były inne czasy. W tym okresie grałem w reprezentacji Polski juniorów i propozycji miałem naprawdę dużo. Między innymi z ŁKS-u. Jednak koniec końców klub wybrało serce. Koluszki są Widzewskie od zawsze, więc nie miałem problemu z wyborem drużyny. A czy to była przemyślana decyzja pod względem piłkarskiej przyszłości? Nie wiem. Nigdy nie będę żałował, że trafiłem do Widzewa, że jestem kojarzony z Czerwono-Biało-Czerwonymi. Przez to również mój brat jest kojarzony z Widzewem, bo faktycznie był wielkim kibicem łodzian.


ŁK: Teraz kariery młodych piłkarzy są inaczej prowadzone. Zazwyczaj piłkarz zmienia ligi poziom po poziomie. Pan, natomiast od razu przeskoczył kilka klas rozgrywkowych.

JC: Z jednej strony była to kapitalna sprawa. Trenowanie z takimi gwiazdami było niepowtarzalnym przeżyciem. Gdy patrzę na polską piłkę z perspektywy USA odnoszę wrażenie, że niektórzy piłkarze grający obecnie w ekstraklasie nie mieliby prawa nawet przyjść na trening tamtego Widzewa. Różnica w wyszkoleniu technicznym piłkarzy jest bardzo duża. Miałem możliwość uczestniczyć w zajęciach z piłkarzami, których widziałem rok wcześniej w telewizji. Henryk Bolesta, Marek Dziuba, Wiesiek Cisek to były uznane marki na piłkarskim rynku. Akceptacja, szacunek takich zawodników to ogromne wyróżnienie.
Trafiłem na kapitalnego szkoleniowca, podkreślę jeszcze raz- szkoleniowca, jakim był Orest Lenczyk. On wydał opinię, że warto mnie sprowadzić do Łodzi. Gra w piłkę, umiejętności czysto piłkarskie to jedna rzecz. Innym ważnym aspektem jest psychika. To jak radzisz sobie ze stresem, emocjami. Ja nie potrafiłem aż tak się przebić, pokazać umiejętności, których oczekiwało się od piłkarzy Widzewa. Dlatego to różnie się potoczyło. W Widzewie spędziłem osiem lat, nigdy się mnie nie pozbyto. Trafiałem na wypożyczenia i bardzo szybko wracałem do klubu. W ekstraklasie nie rozegrałem wielu spotkań, jednak po spadku dostałem szansę i sądzę, że ją wykorzystałem. Przede wszystkim byłem dumny, że jestem w Widzewie. Cała przygoda jednak nie zakończyła się dobrze. Chciałem wyjechać, robiono mi problemy. Miałem ofertę ze Szwajcarii, jednak klub zablokował mój transfer, zażądał dużo więcej pieniędzy. Tego bardzo żałuję.
W tamtych czasach przepisy były inne. Mimo wygaśnięcia kontraktu, piłkarz cały czas należał do klubu i nie mógł zmienić drużyny bez zgody aktualnego pracodawcy. Ktoś chciał na mnie zarobić i przez to musiałem podjąć decyzję o wyjeździe do USA. Ze sportowego punktu widzenia żałuję, jednak pod względem poziomu i stabilności życia była to bardzo dobra decyzja. Różnie się te losy toczą.


ŁK: Skąd się bierze ta różnica zdań na temat trenera Lenczyka? Pan podkreślił słowo szkoleniowiec, z drugiej strony często słychać opinie, że to co najwyżej „pan od WF-u”.

JC: Oczywiście, trener Lenczyk duża wagę przykładał do treningów fizycznych. Jednak to był człowiek, który wiedział jak to robić. To nie było tak, jak dzisiaj, że trener nie ma pojęcia o biomechanice, o wysiłku i bierze sobie do pomocy trenera od przygotowania fizycznego. To był szkoleniowiec, który to wszystko wiedział. Robił badania i wiedział, któremu zawodnikowi, jakie obciążenia fizyczne są potrzebne. Treningi były ciężkie, ale to było kontrolowane.



ŁK: Nie dostawaliście takich samych ilości powtórzeń ćwiczeń, co niestety jest jeszcze praktykowane w Polsce.

JC: To jest właśnie to. Są trenerzy, jak Orest Lenczyk, którzy potrafią dostosować obciążenia do zawodnika, są tacy, którzy wkładają wszystkich do jednego worka i kończy się to źle. Każdy zawodnik jest inny i każdy ma inny maksymalny pułap swojego organizmu. Nigdy nie powiem na szkoleniowca złego słowa. On dał mi szansę debiutu, pozwolił grać w ekstraklasie. On również mnie odstawił od składu, bo widział, że nie jestem jeszcze przygotowany psychicznie do gry. Nie mogę mieć o to pretensji. Bardzo szanuję jego wiedzę. Czy był trudnym człowiekiem? Różnie ludzie mówią. Dla mnie był osobą z wyższej półki, zresztą wyniki jako trenera też go bronią. Można go darzyć sympatią lub nie, ale klub to nie jest towarzystwo wzajemnej adoracji by wszyscy wszystkich lubili.


ŁK: Kogo piłkarze bardziej się bali po porażkach: trenera Lenczyka czy pani Basi?

JC: (śmiech). Ja mogłem się trochę obawiać pani Basi, ale nie piłkarze z autorytetem, którzy wtedy w klubie byli. Taki był klimat tego Widzewa. Pani Basia, faktycznie krzyczała, jednak to budowało ducha drużyny. Tego teraz nie ma, niestety czasy się zmieniły. Szacunek do trenera zawsze był. Trenerzy byli różni, ale zawsze czuło się respekt. Gdy wróciłem do Widzewa, trenerem był Waligóra i jego akurat jako młody zawodnik się bałem.


ŁK: Trener Lenczyk potrafił chyba również odpowiednio wyczuć psychicznie piłkarza i wiedział kiedy dać szansę debiutu. Panu, kibicowi Widzewa, zaufał w derbach Łodzi.

JC: Nawet o tym pan wie! To było fajne, bo trener obserwował moje postępy na treningach. Pamiętam, że przed tym meczem nie było wiadomo kto pojedzie na derby. Jednak na ostatnim treningu, gdy grały dwie jedenastki naprzeciw siebie, musiałem zaprezentować się na tyle dobrze, że trener mnie docenił i powołał do kadry na to spotkanie. Występ w derbach to niesamowite przeżycie. Potem udało mi się zagrać dobre spotkanie z Bałtykiem w Gdyni, i z Górnikiem, gdzie grałem przeciwko Janowi Urbanowi. To są rzeczy, których się nie zapomina. Zostałem wrzucony na głęboką wodę, spaliłem się i musiałem kolejny rok czekać na swoją szansę. Tak to w sporcie bywa, nie mam o to żadnych pretensji.


ŁK: Wrócił pan do Widzewa w sezonie, gdy łodzianie spadali z ligi. Czterech trenerów, duże wzmocnienia a jednak czegoś zabrakło do utrzymania.

JC: Tu dochodzimy do ważnej sprawy. Wszystko zaczęło się od transferów. Przyszedł Jacek Bayer, mój bardzo dobry kolega, ale też rywal do walki o miejsce w składzie. Miałem satysfakcję, że jako młody chłopak tę rywalizację z Jackiem wygrałem. A dlaczego spadliśmy? Coś poszło nie tak. Nie będę szukał winy u szkoleniowców. Wszystko zostało postawione na głowie. Zakupy do klubu zostały zrobione na „hura” i zamiast europejskich pucharów, skończyło się na drugiej lidze.


ŁK: Czy te transfery spowodowały, że zabrakło „Widzewskiego charakteru”?

JC: Nie. Charakter w zespole był. Brakowało czegoś innego. Transfery robi się w sposób przemyślany a nie na zasadzie, że jak ktoś dobrze gra w lidze, to się go kupuje nie biorąc pod uwagę innych czynników. Wydaje mi się, że kupiono zawodników na takie pozycje, które nie wymagały wzmocnień. Jakość samych graczy była wysoka, jednak nie wszystko współgrało na boisku. Piłkarzy dobiera się również pod względem charakteru, pasujących do klubu i szatni. Mam wrażenie że w Widzewie wyglądało to tak:
- O jest tam piłkarz, który się wyróżnia
- A jest nam potrzebny zawodnik, na tę pozycję?
- Nie wiem, ale go weźmy.

Wydano pieniądze i piłkarze musieli grać. Był bałagan, chaos. Skoro trafiły do klubu uznane nazwiska to automatycznie powinniśmy grać w pucharach. Tak to niestety nie działa.


ŁK: Ma pan satysfakcję, że po spadku został pan w klubie i pomógł w wywalczeniu awansu?

JC: Oczywiście. Później Widzew poszedł dalej i nie pamiętano o takich chwilach. Ten sezon to był dla mnie kapitalny czas. Wychodziłem regularnie w pierwszej jedenastce, byłem najlepszym strzelcem zespołu razem z Leszkiem Iwanickim. Czułem się znakomicie, rozgrywałem dużo spotkań. Nieważne było dla mnie czy to pierwsza czy druga liga. Ważne, że to był Widzew. Zresztą wtedy w Łodzi zostało dużo piłkarzy.


ŁK: Pana ostatnie chwile w Łodzi to sezon 92/93. Wtedy powoli już tworzył się mistrzowski Widzew, w składzie byli Koniarek, Wyciszkiewicz, Michalczuk. I to właśnie w tym sezonie strzelił pan swoją pierwszą bramkę w ekstraklasie

JC: Z Markiem Koniarkiem rozegraliśmy w ataku dużo spotkań. Po sezonie był pomysł, by sprzedać mnie na zachód jednak nie wszystko się udało.


ŁK: Za co otrzymał pan żółtą kartkę po strzeleniu bramki w Derbach Łodzi?

JC: Za radość. Pobiegłem cieszyć się z kibicami i za to otrzymałem upomnienie od sędziego. Zawsze byłem emocjonalny a to była moja pierwsza bramka w ekstraklasie, dodatkowo strzelona ŁKS-owi, więc nie mogłem inaczej zareagować.

ŁK: Mimo gry w Widzewie, pana losy wiążą się po części z ŁKS-em. Debiut w derbach, pierwsza bramka na najwyższym szczeblu rozgrywkowym także.

JC: Jak już wspomniałem, miałem propozycję przejścia do ŁKS-u. Jednak mając do wyboru Widzew i klub z Al. Unii nie mogłem wybrać inaczej. Wybrało serce. Czy była to decyzja dobra dla mojego piłkarskiego rozwoju? ŁKS wprowadzał wtedy dużo młodych piłkarzy do seniorskiej piłki, Widzew odwrotnie. Był zespołem ułożonym, z dużymi nazwiskami. Pod tym względem można się zastanawiać, czy to był dobry wybór. Ja jednak tego nie żałuję w żadnym wypadku.


ŁK: Nie zrobił pan dużej kariery w Widzewie, ale dzięki temu trafił pan do Stanów Zjednoczonych. Ironia losu?

JC: Trochę tak. Nigdy nie będę żałował że znalazłem się USA. Trafiłem tu przez przepisy UEFA. Byłem zawieszony w Widzewie, bo chciałem odejść do Szwajcarii, więc poddałem się tak zwanej „Wolnej karencji”. Polegało to na tym, że nie mogłem grać w Europie, więc by być w grze, wyjechałem do Stanów. Dołączyłem do polonijnego klubu Eagles. Dzięki prezesowi drużyny, mogłem trenować codziennie i po roku trafiłem do zawodowej piłki. Mało osób w Polsce wie, że wtedy nie było MLS ale była A-League. W pierwszym sezonie zdobyliśmy mistrzostwo Stanów Zjednoczonych. Trenerem był Bob Gansler, który po pierwszym treningu zapytał co ja tu robię. Tak się losy potoczyły. Na koniec ciekawostka. Gdy byłem w Stanach, Widzew cały czas żądał za mnie pieniędzy. Miejscowi działacze pojechali do Warszawy zapłacić za mnie bym mógł spokojnie grać. Byłem dumny, że amerykanie, którzy nie znali pojęcia transferu gotówkowego, wyłożyli na mój transfer środki. Tu się osiedliłem, tu mam dzieci. Niczego bym nie zmienił w swoim życiu.



fot: naszekoluszki.pl

czwartek, 3 maja 2018

"W tamtym czasie w Widzewie było wielu wyrazistych piłkarzy." Rozmowa z Wojciechem Szymankiem






Wychowanek Polonii Warszawa, w Widzewie spędził trzy i pół roku. Rozmawiałem z Wojciechem Szymankiem o dwóch awansach do ekstraklasy, Stratonie i tworzeniu atmosfery w zespole.


Ł.K.: Wychowywał się pan na Pradze, występował pan w Polonii i Widzewie. Były jakieś problemy z tym związane na osiedlu?

Wojciech Szymanek: Gdy byłem młody to były problemy. Małe środowisko, wszyscy się znali i wiedzieli, że trenuję w Polonii. Czasami trzeba było nadrabiać kilka kilometrów, żeby pójść do szkoły. Musiałem chodzić na około, bo mieszkałem na początku Brzeskiej, po drodze przechodziłem obok wszystkich ciemnych bram i bywały kłopoty. Z czasem, jak zacząłem grać w ekstraklasie, moje nazwisko zaczęło się przewijać w mediach to chwalono mnie, że się wybiłem. Ci, którzy chcieli mnie obijać, przychodzili do mnie i mówili, że jak siedzieli w kryminale to się chwalili: Ten Szymanek to jest z naszej bramy. Także było śmiesznie.

Ł.K.: To też chyba wpłynęło na pana boiskowy charakter. Nawet jak nie wyszedł panu jakiś mecz, to nie można było powiedzieć, że przeszedł pan obok spotkania.

W.S.: Byłem ambitnym zawodnikiem. Może talentu czysto piłkarskiego brakowało mi w niektórych momentach, ale zaangażowania, determinacji nie można było mi odmówić. Zawsze dawałem z siebie sto procent, czy to w czasie spotkań czy na treningach. Czasami myślę, że żeby zaistnieć gdzieś w ekstraklasie, trzeba mieć jeden punkt mocny i jego się trzymać, a resztę doszkalać.

Ł.K.: I charakterem nadrabiać braki.

W.S.: Dokładnie. Czy ktoś jest szybki, czy jest dobry technicznie, czy ma charakter- to nieistotne. Trzeba mieć wiodącą cechę. Wtedy jest dużo łatwiej, niż mieć trochę z szybkości, trochę z techniki. Trzeba być wyrazistym. A w tamtym czasie w Widzewie było wielu wyrazistych piłkarzy.

Ł.K.: Można powiedzieć, że cała szatnia była wyrazista: Robak, Sernas, Dudu…

W.S.: Był Ukah i Broź, który zagrał w Lidze Mistrzów. Lisowski, Panka- reprezentant Litwy, przebijał się Piech. Mielcarz jeszcze w Sieradzu broni. Można powiedzieć, że drużyna została zbudowana bardzo dobrze pod względem charakterologicznym. Nie brakowało nam też umiejętności piłkarskich.

Ł.K.: Cały pobyt w Widzewie to chyba była dla pana sinusoida. Pod względem piłkarskim, ale i pozasportowym.

W.S.: Pod względem piłkarskim nie do końca się zgodzę. Wszyscy podkreślali, że moja ostatnia runda była najlepsza w Widzewie. Finansowo- wiadomo- klub zaczął iść w złą stronę. Co prawda w momencie końca mojego kontraktu, było jeszcze wszystko regulowane. Dopiero później zaczęły się duże problemy. Tę historię wszyscy znają w Widzewie. Klub się spóźnił z wypłatami dwa dni i właściciel poprosił do siebie Adriana Budkę i bardzo przepraszał za opóźnienie. Mówił, że nie wiedział, że gdyby dotarły do niego takie informacje, to by do tego nie dopuścił. Standardy były mocno zachodnioeuropejskie, nawet bym powiedział szwajcarskie. Nie ukrywam, kariera piłkarska nie jest długa i trzeba dbać również o finansowe sprawy. Potem nagle przychodzą problemy zdrowotne czy słabsza forma i trzeba sobie jakoś poradzić. Klub był wtedy poukładany, wszyscy o tym wiedzieli, więc można było pozyskiwać dobrych zawodników.

Ł.K.: Czyli można było sobie pozwolić na Bogdana Stratona?

W.S.: Słyszałem kilka plotek. Ponoć wysyłał CV po polskich klubach, nie wiem ile jest w tym prawdy. Jeżeli chodzi o Stratona, bo go doskonale pamiętam, to nie można mu odmówić profesjonalizmu, zaangażowania, podejścia do treningów. Po prostu umiejętności były słabsze. Może w innym klubie miałby szansę. Nie w ekstraklasie, ale w pierwszej lidze. Tu trafił na grupę obrońców, która nie odpuszczała. Iskry często się pojawiały na treningach.

Ł.K.: Nic dziwnego. Trójka dobrych obrońców ,więc nogi nikt nie cofał.

W.S.: Jak na polskie warunki bardzo dobrych. Bardzo często treningi, gierki przypominały mecze. To było bardzo dobre i dla obrońców, ale też dla napastników. Mając naprzeciw siebie w trakcie treningu Robaka czy Sernasa, którzy przy walce o piłkę nie krzyczą „ała”, zbierało się cenne doświadczenie.

Ł.K.: Po decyzji, że Widzew jeszcze raz musi walczyć o awans do ekstraklasy, nie baliście się, że ktoś będzie chciał odejść i zespół się osłabi?

W.S.: Już wcześniej dochodziły do nas słuchy, że taka sytuacja może mieć miejsce. Nie spadło to na nas nagle. Byliśmy na to przygotowani. Duży ukłon też w stronę zarządu, bo wszystkie warunki zostały na tym samym poziomie. Nie było cięć pensji, tylko premie się zmieniły, z tego co pamiętam. Ten exodus powstrzymał fakt, że poziom finansowy i jakości piłkarskiej w drużynie został zachowany. Wszyscy zostali w klubie.

Ł.K.: Tę pierwszą ligę rozbiliście w pył.

W.S.: Jeżeli chodzi o kibiców, to jednak trochę było problemów.

Ł.K.: Często mówiono o pobytach w „Czekoladzie”.

W.S.: W „Czekoladzie”, dokładnie. Wiadomo, że to nie pomaga. Mogę mówić tylko za siebie. Czasami można wyjść, ale wszystko musi być z rozsądkiem. Wiemy kiedy jest mecz, kiedy jest dzień wolny. Nie można przesadzać w obie strony. Jest duże natężenie psychiczne, jeżeli chodzi o sportowców. Media, kibice. Jest to tak nakręcone, że zawodnicy muszą odpocząć. Jeden się relaksuje w domu, drugi wypije lampkę wina jak Casillas.

Ł.K.: Albo jak Messi i po skończonym sezonie Iniesta wyprowadza go z imprezy.

W.S.: Nie słyszałem o tej historii.

Ł.K.:Było takie zdjęcie, że Iniesta wyprowadza Messiego z podpisem: Iniesta nawet na imprezie asystuje Messiemu.

W.S.: Messi taki zmęczony? Wiadomo, czasami można sobie pozwolić. Jednak jeżeli ktoś przeginał, to były rozmowy między chłopakami. Na pewno mieliśmy dobrą atmosferę, a to jest jeden z głównych punktów, żeby osiągać sukces.

Ł.K.: Przez dłuższy czas Widzew trenował poza Łodzią. Piłkarze, przyjeżdżali na trening, odbywała się jednostka i rozjeżdżali się do domów. To też ma wpływ na budowanie atmosfery w zespole?

W.S.: Nie wiem, jak jest teraz w Widzewie, ale jest taki rytuał. Pobyt w klubie jest tak samo ważny, jak sam trening. Przyjście do szatni, wypicie kawy, porozmawianie z kolegami, skorzystanie z masera. To też jest ważne. Również przyjście wcześniej i robienie ćwiczeń, które zapobiegają kontuzji. Coraz więcej zawodników po wypiciu kawy, zamiast siedzieć i dłubać w nosie, ćwiczy i uzupełnia jednostkę treningową, wzmacniając swoje słabsze strony. Są również badania, które sprawdzają gibkość ciała i dzięki temu zawodnik wie, co ma poprawiać. Po to jest ten czas przed treningiem. W Polonii jest to godzina przed treningiem. I to też buduje atmosferę. A takie sprawy jak zostawanie po treningach, to było modne X lat temu. Teraz się zdarza, że chłopaki, szczególnie młodzi, są jeszcze w korkach i już wyjmowane są telefony.

Ł.K.: Instragram?

W.S.: Może nie instagram. Dzwonią, jakby robili jakieś biznesy albo mieli piątkę dzieci. I to przeszkadza w koncentracji. W Widzewie często zostawaliśmy pół godziny po treningu. Nie trenowaliśmy, ale rozmawialiśmy, żartowaliśmy, powolna kąpiel. Taki rytuał. Fajnie, że nikt Cię nie goni, możesz posiedzieć w klubie. Można porozmawiać o treningu, jak kto zagrał, można się pośmiać z kogoś, że dostał „dziurę”. To wszystko składa się na atmosferę w zespole. A jak ktoś nie ma ochoty, idzie do domu.

Ł.K.: Często pan Animucki przyjeżdżał na zgrupowania?

W.S.: Na zagraniczne tak. Prezes Animucki, prezes Cacek, prezes Mateusz.

Ł.K.: Pytam, bo była sytuacja, że Orange Sport realizował materiał o każdym zespole w trakcie przygotowań. W momencie, gdy był program o Widzewie, przyjechał prezes Animucki i cały program siedzieliście w szatni. Pod koniec programu wyszedł trener Michniewicz bardzo zdenerwowany.

W.S.: Zastanawiam się, gdzie był obóz. Byliśmy w Portugalii z trenerem Michniewiczem. Ale tej sytuacji już nie pamiętam. Ale przyjeżdżała cała grupa czy to na jeden dzień, czy pół obozu. Pamiętam, że ostatniego dnia obozu, kiedy była gierka pierwszego składu przeciwko rezerwowym, pojawiali się prezesi i obserwowali, co się dzieje.

Ł.K.: Często pojawiał się pan w pokojach prezesów?

W.S.: Nie. Lepiej się czułem w szatni i na boisku. Nie było zresztą takiej potrzeby. U prezesów czy u trenera zjawiałem się tylko w wyjątkowych sytuacjach.

Ł.K.: Krążyła plotka, że w pokoju jednego z prezesów wisiał proporczyk Legii. Czyli nie miał pan możliwości zweryfikowania tej informacji.

W.S.: Szczerze, nie widziałem. Czytałem tę anegdotę w wywiadzie z Piotrkiem Kuklisem dla Weszło. Nie przypominam sobie, żeby była taka sytuacja. Nie chce mi się nawet wierzyć, że mogło tak być. Chyba, żeby wisiał proporczyk wymieniany przed meczem.

Ł.K.: Można było usłyszeć, że był pan głównym ogniwem buntu pod koniec przygody w Widzewie.

W.S.: Buntu… Czyli ja wszystkich zmusiłem do buntu.

Ł.K.: Podobno to pan podpowiedział Dudu, by nie przyjmował tej już legendarnej ziemi.

W.S.: O to chodzi. Nie chcę zbytnio do tego wracać, bo tematy finansowe powinny zostać między dłużnikiem a wierzycielem. Jeżeli ktoś mnie pyta, czy coś warto zrobić to odpowiadam szczerze: ja bym tego nie zrobił. Nie będę okłamywał chłopaków, z którymi gram, z którymi dzielę szatnię. Nawet jeżeli się z kimś pokopię na treningu, to cały czas jest to drużyna. Zresztą często to widać na boisku, że jak jest jakaś gorąca sytuacja na boisku, wszyscy idą w to miejsce. Tym się charakteryzuje drużyna. Ja mówiłem, jakbym się zachował w danej sytuacji. A jak ktoś poszedł do prezesów i powiedział „bo Szymanek tak powiedział”… Ja nie mówiłem mu konkretnie nie rób tego, bo to jest złe, tylko co ja bym zrobił. Po prostu jestem szczery, nie byłem zapalnikiem. Często przychodzili do mnie obcokrajowcy, bo nie miałem problemu z angielskim, miałem dobry kontakt z nimi. Tyle.

Ł.K.: To nie jest tak, że ten brak awansu do pucharów, których nikt się nie spodziewał, spowodował, że wszystko się zaczęło psuć szybciej w klubie?

W.S.: Faktycznie nikt się nie spodziewał, ale szansa była realna. W ostatnim meczu Górnik zrewanżował się nam za porażkę u siebie. To był słaby mecz w moim wykonaniu, ale i całej drużyny. Jak się przegrywa cztery zero, nie można mówić o przypadku. Zresztą ten wynik oddawał to, co się działo na boisku. Rzeczywiście, przy dobrych wiatrach, jakbyśmy wygrali, mogliśmy zagrać w pucharach. Jednak nie wydaje mi się, żeby to przyśpieszyło upadek. Problemy zaczęły się ze względów finansowych, krótko mówiąc. Jak w wielu klubach. W Polonii po Wojciechowskim przyszedł Król i się skończyło źle. Mnóstwo klubów miało problemy. Fajne jest to, że się z czasem podnoszą. Jeżeli klub ma markę i kibiców, prędzej czy później wróci do elity.

Ł.K.: Dobrze pan wspomina te trzy i pół roku w Widzewie?

W.S.: Bardzo fajnie. Uważam, że sportowo i pozasportowo było bardzo dobrze. W Łodzi urodziła się moja córka. Atmosfera była dobra, poznałem fajnych ludzi. Był trener Janas, trener Michniewicz, nie chcę pominąć innych trenerów. Była atmosfera pracy, którą bardzo lubię. Wtedy się czuje, że idzie sportowo do przodu. Wszystko było poukładane do pewnego momentu.

Ł.K.: Mimo wszystko serce nie będzie rozdarte, gdy z Polonią przyjedzie pan do Łodzi.

W.S.: Będąc w Widzewie powtarzałem, że jestem wychowankiem Polonii i śledzę jej losy. Serce też będzie trochę rozdarte. Kilka piosenek kibicowskich jeszcze pamiętam. Atmosferę na meczach też dobrze pamiętam. Mimo, że nie było nowego stadionu, to trybuny były blisko boiska, typowo piłkarski stadion. Ludzie żyją w Łodzi piłką. Jestem w szoku, że tak szybko udało się odbudować Widzew i ŁKS. Są podwaliny pod dalsze funkcjonowanie, jest nowy stadion, nie ma problemów z kibicami. Oczywiście, teraz pracuję w Polonii i zrobię wszystko, by „Czarne Koszule” wygrały w Łodzi.

Ł.K.: Gdzieś jeszcze się tli nadzieja, że uda się powtórka sprzed dwóch lat, gdzie Polonia atakowała lidera z pozycji czwartego miejsca i udało się awansować?

W.S.: Wtedy był ŁKS. Szczerze, w tamtym sezonie mieliśmy jasny cel, czyli awans. Teraz jest troszkę inaczej, budujemy dopiero drużynę. Polonia też musi finansowo i organizacyjnie się poprawić, by mówić o wyższych celach. Chwilowo chcemy dobrze grać w piłkę, wygrywać kolejne spotkania.

Ł.K.: Czyli teraz zwycięstwo w Łomży i oby zwycięstwo z Lechią Tomaszów.

W.S.: Ciekawostką jest, że z Lechią gramy w dniu finału Pucharu Polski. Na pewno chcemy wygrywać mecze. Drużyna jest ambitna, chłopaki chcą się rozwijać. Nie ma czegoś takiego, że nie ma celu awansu, więc nie musimy wygrywać. Każdy mecz chcemy wygrać i to jest dla nas najważniejsze.



Fot. WidzewToMy.net.

środa, 2 maja 2018

Egzamin dojrzałości działaczy


   Cztery zdobyte punkty w trzech ostatnich meczach spowodowały, że ,wydawałoby się, pewny awans oddalił się od Widzewa. Kibice wymagają od działaczy zdecydowanych ruchów wobec piłkarzy jak i sztabu szkoleniowego. Fani proponują różne rozwiązania. Ja odniosę się do dwóch proponowanych najczęściej.

  Jednym z pomysłów są kary finansowe: obniżenie pensji, podpisanie kontraktu na innych zasadach czy też zamrożenie wypłaty. Drodzy kibice: zamrażać to można pierogi w zamrażalniku, a nie wypłaty piłkarzom. Oczywiście byłby to znakomity ruch PR-owy trafiający w gusta fanów. Można sobie wyobrazić te entuzjastyczne reakcje : „Dobrze im tak”, „zarząd ma jaja”, „jak nie dostaną pensji z dwa miesiące to zaczną biegać”. Jednak te „zamrożone” środki piłkarze i tak by musieli dostać, a jedyne co by zostało po takiej akcji to smród, że Widzew nie płaci piłkarzom. PZPN też by nie patrzył na takie działania przychylnie. Pomysł do odrzucenia.

  Renegocjacja kontraktów czy obniżanie pensji mija się z celem, bo klub nie może narzucić zmiany umowy. Zresztą ,tak na chłopski rozum, czy ktokolwiek zgodziłby się na obniżenie pensji? I nie pytam o piłkarzy, ale o Was drodzy czytelnicy. Czy gdyby pracodawca, zarzucił Wam za małe zaangażowanie lub ograniczone umiejętności to zgodzilibyście się pracować za niższą stawkę? Jeżeli tak, to bardzo żałuje, że nie prowadzę firmy. Trzeba jasno powiedzieć, kary finansowe, nałożone bez oczywistego powodu jak np.: naruszenie warunków kontraktu, są niemożliwe do wyegzekwowania. Dlatego proszę, odpuśćcie ten temat, bo to mija się z celem. Szkoda waszego czasu.

  Drugą opcją jest zmiana trenera. Nad tą możliwością warto się pochylić i głęboko ją przemyśleć, ale pod jednym warunkiem- nie będzie powtórki ze zwolnienia Marcina Płuski. Podziękowanie za pracę trenerowi Franciszkowi Smudzie będzie egzaminem dojrzałości naszych działaczy. Dlaczego? Z prostego powodu. Trzeba liczyć się z tym, że w momencie zwolnienia „Franza” razem z nim odejdzie Marcin Broniszewski, najprawdopodobniej też Zbigniew Małkowski. Sztaby szkoleniowe zazwyczaj odchodzą grupowo, więc nie ma co oczekiwać, że „Mały Bronek” zostanie pierwszym szkoleniowcem. Oczywiście zdarzają się wyjątki jak casus Legii i asystenta Jozaka, jednak wsłuchajcie się w opinie środowiska na temat takiego zachowania. Najczęściej pojawia się określenie „śliskie”. Przyjmując, że wszyscy doradcy i asystenci Smudy odchodzą, jest możliwość, że szkoleniowcem zostanie Kuba Grzeszczakowski. Czy to by była zmiana na lepsze? Szczerze mówiąc nie mam pojęcia. I to jest największy minus ewentualnego objęcia pierwszej drużyny przez trenera naszych rezerw. Zmiana sternika w tym momencie sezonu musi być gwarancją poprawy jakości gry. Zmiana dla zmiany, będzie głupotą.

  Czyli pozostaje nam ewentualność, że zarząd, od przynajmniej miesiąca, szuka ewentualnego następcy Smudy. Oczywiście, broniłem naszego szkoleniowca jak lew, mimo gry zespołu. Osoby decyzyjne powinny jednak mieć na uwadze styl, w jakim graliśmy. Jeżeli w tym momencie nie ma w klubie listy potencjalnych następców, to po rozstaniu z trenerem zacznie się szukanie po omacku. W takiej sytuacji istnieje prawdopodobieństwo, że zatrudniony zostanie nie najlepszy kandydat ,a pierwszy lepszy.

  Oczywiście istnieje szansa, że po męskiej  rozmowie z piłkarzami, Smuda i spółka dokończą sezon. W przypadku awansu, taka decyzja zostanie rozgrzeszona przez kibiców. Nie zmienia to jednak faktu,że przy wybraniu opcji „Smuda u steru do końca sezonu”, działacze muszą mieć przygotowaną alternatywę na wypadek niepowodzenia. Plan awaryjny, jeżeli go jeszcze nie ma, powinien być w tym momencie właśnie pisany przez udziałowców. Nawet, jeżeli spłonie w piecu na koniec sezonu, bo awansujemy, musimy mieć zabezpieczenie i pomysł co zrobić, gdy nie wywalczymy promocji do drugiej ligi.

 Dlaczego dla zarządu to egzamin dojrzałości? Bo jakakolwiek decyzja będzie trudna dla działaczy. I wymagam tylko jednego- by była ona przemyślana a nie podyktowana impulsem. Klub piłkarski to nie sklep by kierować się przeczuciem. Najważniejsze decyzje muszą być dogłębnie przeanalizowane. Od tego zależy awans Widzewa. Działacze, użyjcie głów. Tych właściwych.

czwartek, 26 kwietnia 2018

Andrzej Tychowski " Ten klub ma swoje małe miejsce w moim sercu"





W Widzewie spędził jeden sezon. Strzelił bramkę w derbach Łodzi. Waleczny ale twardo stąpający po ziemi. Andrzej Tychowski w rozmowie na temat jego pobytu Łodzi.


ŁK: Do Widzewa przychodził Pan, gdy prezesem był Zbigniew Boniek. W klubie miało być „skromnie, ale godnie”. Udało się osiągnąć ten cel przez aktualnego prezesa PZPN-u?

Andrzej Tychowski: Przyszedłem do Widzewa już po awansie do ekstraklasy. Nie miałem możliwości porównania tego co zastałem w Łodzi z innymi klubami z najwyższego szczebla rozgrywkowego, więc trudno mi oceniać jakie warunki zapewnił prezes Boniek. Byłem na pewno bardzo zadowolony, niczego nam nie brakowało. Myślę, że prezes w tym trudnym czasie stanął na wysokości zadania.


ŁK: Pierwsze Pana spotkanie w Łodzi to dwanaście minut z Groclinem. Jak wspomina Pan debiut na stadionie przy Piłsudskiego?

AT: Tamten mecz ma ciekawą historię. Miałem być poza kadrą i uczestniczyć w treningu dla piłkarzy niewystępujących w spotkaniu. Rano okazało się, że Piotrek Stawarczyk ma gorączkę, dlatego trener Probierz dowołał mnie do osiemnastki. Zmęczenie mięśniowe Bartka Koniecznego spowodowało, że wszedłem na boisku. Debiut będę pamiętał do końca życia. To był występ na poziomie ekstraklasy, czyli spełniłem swoje marzenie z dzieciństwa. Mam z tego dnia co wspominać.


ŁK: Kolejne rozegrane przez Pana spotkanie, to mecz od pierwszej minuty w derbach Łodzi. Pełne trybuny, strzelona bramka. Lepszego przywitania się z kibicami, jeżeli chodzi o grę od pierwszej minuty, nie mógł Pan sobie wyobrazić.

AT: To, że zagrałem w derbach to była intuicja trenerska Probierza. Wiedział, że coś musi zmienić, by zaskoczyć rywala. Tym zaskoczeniem miał być mój występ. I się udało. Po dobrym dośrodkowaniu skierowałem piłkę do bramki. Przywitałem się z tymi fantastycznymi kibicami ukłonem, który do tej pory moja córka mi pokazuje. Fajne przeżycie, fajny mecz. Pokonaliśmy ŁKS po całkiem niezłej grze, także bardzo miłe doświadczenie.


ŁK: Powiedział Pan, że trener Probierz chciał zaskoczyć rywali a finalnie to również Pan zaskoczył trenera. Po spotkaniu z ŁKS-em do jedenastej kolejki miejsca w składzie Pan nie oddał.

AT: Nie do końca tak było. To, że się zjawiłem w Widzewie to był pomysł trenera Probierza, a więc trener widział mnie w składzie. Potrzebowałem trochę czasu, by zmienić swoją mentalność i przyzwyczaić się do treningów. Przeskok z zajęć, które miałem w drugiej lidze do tego, co serwował nam Probierz było nieporównywalne. Czas był nieodzowny, by wskoczyć na odpowiedni poziom. Tak jak Pan powiedział, dostałem swoją szansę i przez najbliższe kolejki wychodziłem w pierwszym składzie. Raz było lepiej, raz było gorzej, ale myślę, że w czerwonej koszulce Widzewa, nie zagrałem żadnego spotkania, po którym mógłbym się wstydzić.


ŁK: Trener Probierz już wtedy był charyzmatycznym szkoleniowcem, który potrafił mocno wstrząsnąć szatnią?

AT: Nie będę mówił po jakie środki potrafił sięgnąć trener, bo to jest tajemnica szatni. Ale mogę przyznać, że na mnie, jako obecnym trenerze, zrobił największe wrażenie. Cały czas czerpię wiedzę do swojej obecnej pracy, z tego co przez dwanaście miesięcy przeżyłem w Widzewie. Zainspirował mnie i myślę, że wielu jego byłych piłkarzy po tych metodach szkoleniowych czuło się dobrze.


ŁK: Po zwycięstwie z ŁKS-em pojawiła się długa seria spotkań bez zwycięstwa. Czego zabrakło tej drużynie, by notować lepsze wyniki? Doświadczenia, umiejętności?

AT: Na pewno zabrakło doświadczenia ale i jakości piłkarskiej. Możemy wymieniać Brozia, Wawrzyniaka czy Grzelaka ale w tamtym czasie to byli młodzi chłopcy. Ja miałem dwadzieścia osiem lat a byłem jednym ze starszych zawodników. Obecnie ci piłkarze mają teraz wyrobione nazwiska, jednak wtedy byli na dorobku. Ciężko było spodziewać się zwycięstwa w każdym meczu. To był też poziom ekstraklasy, o każde trzy punkty było niesamowicie trudno. Myślę, że w tamtym sezonie graliśmy niezłą piłkę i fajnie się nas oglądało.


ŁK: Pamiętam spotkanie z Lechem, wygrane trzy do dwóch i faktycznie, zdarzały się spotkania gdzie graliście bardzo ofensywnie i z młodzieńczą fantazją. Kibicom chyba też się to podobało, bo licznie przychodzili na stadion przy Piłsudskiego.

AT: Obecnie frekwencja również jest imponująca. Obserwuję to co się dzieje aktualnie w Widzewie. Prawda jest taka, że jak ma się trochę gorszą jakość zawodników lub posiada się dużo zawodników, którzy dopiero chcą coś w piłce osiągnąć braki trzeba nadrabiać ambicją i zaangażowaniem. Takim zespołem byliśmy my. Stąd też takie niespodziewane spotkania jak w tym pamiętnym meczu z Lechem.


ŁK: Po meczu z Lechem wypadł Pan ze składu a na wiosnę nie rozegrał żadnego spotkania. Niechętnie wspominał Pan w wywiadach ten okres, zdawkowo odpowiadając że rozwiązanie kontraktu nie było decyzją ani trenera ani Pana. Może Pan teraz uchylić rąbka tajemnicy, co się wtedy wydarzyło?

AT: Jesienią kilka meczy zagrałem, nawet chyba więcej niż się spodziewałem. Zimą bogatszy o doświadczenia z poprzedniej rundy pracowałem ciężko i nieźle wyglądałem w meczach sparingowych. Strzeliłem trzy bramki. Rozwiązanie kontraktu wiązało się z przyjściem Oshadogana, który musiał występować na środku obrony, należało więc zrobić dla niego miejsce w kadrze. Żeby była jasność, nie mam do nikogo pretensji, nie czułem się w tej sytuacji pokrzywdzony. Wiem, jakie były moje błędy. Zaakceptowałem tę sytuację. Miałem trzyletni kontrakt, w którym był zapis, że po każdym sezonie klub ma prawo umowę rozwiązać. Tak zadecydowali włodarze klubu, więc się rozstaliśmy. Bardzo miło wspominam ten rok w Widzewie. Ostatnio byłem ze swoimi podopiecznymi na turnieju w Łodzi. Sentyment pozostał, wspomnienia wróciły i bardzo się z tego cieszę.


ŁK: Planuje Pan z młodzieżą przyjechać jeszcze do Łodzi by pokazać młodzieży zmagania ligowe na nowym stadionie Widzewa?

AT: Tak jak wspomniałem, byłem w marcu w Łodzi. Oczywiście sprawdziłem, czy Widzew gra mecz u siebie. Niestety grał na wyjeździe. Później Sebastian Madera wspominał, że nawet gdyby mecz był u siebie to ciężko byłoby dostać bilety. Nie było dużego żalu z mojej strony, ale bardzo chętnie wybrałbym się na stadion i zobaczył jak teraz wygląda.


ŁK: Można powiedzieć, że potrafił Pan strzelać bramki dużym firmom. Bramka strzelona ŁKS-owi jak i Legii, jeszcze w barwach KSZO. Miał Pan większą motywację w takich meczach czy wiedział jak się ustawić w polu karnym by wykorzystać sytuację?

AT: Myślę, że to był mój duży atut. Potrafiłem się odnaleźć w polu karnym przeciwnika. Bramki głową strzelałem grając jeszcze w Promieniu Żary w trzeciej lidze. Zawsze te sześć, siedem bramek w sezonie udało się zdobyć, a grałem jako obrońca. Nie oszukajmy się, bo to czy dołożę głowę czy nie, zależało od dośrodkowania. W KSZO mieliśmy Jacka Berensztajna, znanego pewnie w Łodzi. Trudno było nie wykorzystywać dośrodkowań Jacka. W Widzewie też dostałem bardzo fajną piłkę i nie pozostało mi nic innego jak głowę do piłki dołożyć. Nic wielkiego, ale jeszcze raz podkreślę, ta bramka bardzo mnie cieszy i mam z tego fajne wspomnienia.


ŁK: Mimo, że w Łodzi spędził Pan rok, to Widzew w Pana sercu zagościł.

AT: Oczywiście, że tak. Nie powiem, że jestem fanatykiem Widzewa ale ten klub ma swoje małe miejsce w moim sercu. Tutaj zadebiutowałem na poziomie ekstraklasy. Jestem osobą twardo stąpająca po ziemi i nigdy nie myślałem, że będzie mi dane na najwyższym szczeblu zagrać a Widzew mi to umożliwił. Między innymi dzięki temu to jest szczególne miejsce w moim serduchu.


fot:90minut.pl

niedziela, 22 kwietnia 2018

Niedzielny Karpiu: Och, mój mityczny "stylu".


Gramy ofensywny futbol, tworzymy bardzo dużo sytuacji, oddajemy niezliczoną ilość strzałów na bramkę. Pomimo „gry na tak” Widzew wygrywa 3 spotkania, 2 remisuje i 2 przegrywa. Walka o awans mocno się komplikuje, a kibice żądają głowy Franciszka Smudy.

Na szczęście powyższy scenariusz jest tylko wyobraźnią autora. Fakty są takie, że Widzew w rundzie jesiennej wygrał 6 na 7 rozegranych spotkań, powiększa przewagę nad goniącym peletonem i zmierza po awans. Oczywiście, w grze jest bardzo dużo mankamentów. Sam krytykowałem „Franza” już kilka razy, jednak zdobycz punktowa broni pracę trenera. Mecz z Olimpią Zambrów był najsłabszym za kadencji Smudy, to jest bezdyskusyjne. Mimo wszystko, udało nam się zdobyć trzy punkty, które przybliżają nas do awansu. Jednak jak czytam komentarze kibiców, to i tak żądają głowy trenera. 18 punktów na 21 możliwych do zdobycia. Kibicom się nie dogodzi.

Mam wrażenie, że pamięć kibica jest dobra ale wybiórcza. Czy za trenera Płuski zachwycaliśmy stylem? Nie, często narzekano na grę zespołu, na „szrot” sprowadzony do Łodzi. Czy ktoś pamiętał o stylu, gdy na Piotrkowskiej świętowaliśmy awans do III ligi? Wątpię, bo wszyscy byli pijani ze szczęścia. Później broniono decyzji o zwolnieniu trenera, argumentując to brakiem zwycięstwa w trzech kolejnych spotkaniach. Zapomniano o tym, że zremisowaliśmy pechowo z rezerwami Jagiellonii oraz w derbach Łodzi. Porażka z Huraganem faktycznie chluby nam nie przyniosła, jednak w Morągu punkty straciło dużo zespołów. Tego już nie odnotowano w pamięci. Co najważniejsze, zapominamy chyba w jakim miejscu jesteśmy. Nie gramy w ekstraklasie, tylko rywalizujemy w tej samej lidze co Sokół Ostróda, Mazur Ełk czy Ursus Warszawa. Nie jesteśmy zespołem o dwie klasy lepszym od rywali. Jesteśmy zespołem trzecioligowym, który walczy o awans do drugiej ligi, pamiętajmy o tym.

Ostatni raz, gdy mieliśmy „styl” i graliśmy ofensywnie, stadion śpiewał „Wojciech Stawowy, najlepszy trener ligowy”. Co prawda nie stadion Widzewa tylko Miedzi i śpiewano to ironicznie, ale przynajmniej śpiewano. Mieliśmy grać Rock&Rolla połączonego z muzyką klasyczną a wyszło Disco-Polo połączone z siostrami Godlewskimi. Ale mieliśmy ten mityczny „styl”. Teraz tego „stylu” nie ma i wiecie co? Póki wygrywamy i przybliżamy się do awansu, to jakość naszych widowisk mi nie przeszkadza. Awans w tym sezonie jest dla nas kluczowy. Każdy kolejny sezon spędzony w trzeciej lidze, będzie obciążeniem finansowym dla klubu. Awansujmy i opuśćmy na zawsze koszmar, zwany trzecią ligą. O stylu zapomnimy na „Pietrynie”.

Pewien były piłkarz Widzewa powiedział mi, że trener Smuda kiedyś był dziesięć razy gorszy i szkoda, że się zmienił. Też zaczynam tego żałować…


czwartek, 19 kwietnia 2018

Andrzej Szulc: "Marzenia, które były moim celem spełniły się"







Zarzewiak. Łodzianin. Związany z Widzewem nie tylko piłkarsko, ale również kibicowsko. Andrzej Szulc w rozmowie o jego pobycie w Widzewie.


Ł.K.: Na pięćdziesiąte urodziny miał pan jechać na mecz Barcelony. Udało się panu sprawić ten piękny prezent?

Andrzej Szulc: Oczywiście. W kwietniu zeszłego roku byłem na spotkaniu Barcelony z Sevilla i bardzo mnie to ucieszyło. Pogoda niestety nam nie dopisała, niemniej jednak wrażenie było niesamowite.

Ł.K.: Tak samo duże wrażenie jak debiut w klubie, któremu kibicowało się od dziecka?

A.S.: Myślę, że nawet potrójne wrażenie. Wychowując się na osiedlu Zarzew, dzielnicy typowo Widzewskiej, gra w Widzewie była moim marzeniem, które udało się spełnić.

Ł.K.: W okresie juniorskim mówiono, że jest pan bardzo perspektywicznym piłkarzem. Jednak na początku kariery zrezygnowano w Włókniarzu Łódź z pana usług. Pojawiło się wtedy zwątpienie w swoje umiejętności?

A.S.: To był epizod i nie wpłynęło to na moją przyszłą karierę, bo po prostu to kochałem. Może i dobrze, że tak się stało. Później byłem zawodnikiem Łodzianki, która de facto miała siedzibę blisko stadionu Widzewa. Łodzianka była klubem szkolnym, w którym można było grać do osiemnastego roku życia. Dążyłem więc do tego, by z Widzewem podpisać kontrakt.

Ł.K.: Wypatrzył pana prezes Sobolewski. Można powiedzieć, że prezes dodatkowo pełnił funkcję skauta, bo nie był pan pierwszym zawodnikiem, który był przez Ludwika Sobolewskiego obserwowany, a później zakontraktowany do klubu.

A.S.: Prezes Sobolewski nie był tylko prezesem. To był człowiek w pełni oddany piłce nożnej, lubił jeździć na mecze i obserwować zawodników. Akurat tak się stało, że był na jednym ze spotkań reprezentacji Łodzi, w której wtedy grałem. Strzeliłem dwie bramki i to też zadecydowało, że znalazłem się w Widzewie.

Ł.K.: Pamięta pan swoją pierwszą bramkę strzeloną dla Widzewa?

A.S.: Trudno nie pamiętać, bo to był wyjątkowy moment. Byłem szczęśliwy z tego tytułu, bo nie zdarzało mi się dość często strzelać bramek. Moja pozycja na boisku była dość defensywna. Każdy gol strzelony dla Widzewa był dla mnie sporym wydarzeniem.

Ł.K.: W momencie wejścia na boisko w pana debiucie, na murawie byli Włodzimierz Smolarek, Krzysztof Kamiński czy inni piłkarze, których obserwował pan z trybun. Trzęsły się panu nogi?

A.S.: Trzęsły się, natomiast te marzenia, które były moim celem spełniły się. To, że mogłem zadebiutować na boisku z takimi zawodnikami jak Włodek Smolarek, Kaziu Przybyś, Roman Wójcicki, Krzysiek Surlit, było dla mnie sporym przeżyciem. Szczerze mówiąc, nawet nie pamiętam tych dziesięciu minut, które spędziłem na boisku.

Ł.K.: Przez długi czas zwracał się pan do swoich kolegów z szatni „per pan”. Krzysztof Surlit w końcu panu powiedział: „Skończyło się panowanie” i trzeba było zwracać się do kolegów po imieniu. Ciężko było się przestawić?

A.S.: Wzięło się to stąd, że tak zostałem wychowany przez rodziców. Miałem szacunek do starszych od siebie, a tym bardziej do osób, których jak pan wspomniał, obserwowałem z trybun jako nastolatek. Byłem zafascynowany Widzewem, zresztą byłem w klubie kibica. Natomiast to „panowanie” trwało krótko. Po dwóch czy trzech treningach zabrał mnie Krzysiek Surlit samochodem na trening i w samochodzie powiedział mi: „Wszyscy, bez względu na wiek, jesteśmy jednym zespołem”. Od tego momentu przestałem mówić na „pan”.

Ł.K.: Środowe gierki, podczas których trzeszczały kości budowały Widzewski Charakter?

A.S.: Oczywiście. Jednak nie umniejszając tym gierkom, w każdym meczu dawaliśmy z siebie sto procent. Te gierki wyzwalały w nas dodatkowe emocje. Nazywaliśmy je środami pucharowymi. Kości trzeszczały, to fakt, jednak dzięki temu również powstawał Widzewski Charakter.

Ł.K.: Najlepszy przykład Widzewskiego Charakteru to mecz z Legią po porażce z Eintrachtem. Po klęsce we Frankfurcie zero do dziewięciu przyjechał zespół z Warszawy, który miał zmienić kierunkowy do stolicy na zero dziesięć.

A.S.: Jak dziś pamiętam wywiad ŚP. Trenera Janusza Wójcika w telewizji. Mecz we Frankfurcie zupełnie nam nie wyszedł, nie wiem dlaczego tak się stało. Może taktyka trochę zawiodła, może umiejętności, trudno powiedzieć. Rzeczywiście w krótkim czasie mieliśmy możliwość zrehabilitowania się za ten pucharowy występ. Utarliśmy nosa nie tylko trenerowi, ale i całej drużynie Legii i wygraliśmy ten mecz dwa zero.

Ł.K.: W tamtym okresie, mimo że skład był odmładzany, grali wielcy piłkarze. Jednak nie udało się zdobyć kolejnego mistrzostwa. Czego zabrakło tej drużynie?

A.S.: Pod koniec lat osiemdziesiątych nastąpił przewrót, jeżeli chodzi o władzę. W klubie też był spory problem z przekształceniem. W momencie, gdy osiemdziesiątym dziewiątym upadł PZPR, trzeba było szukać prywatnych funduszy i mieliśmy z tym problem. Nie wszyscy nowi zawodnicy spełniali oczekiwania włodarzy klubu. Sama drużyna też przechodziła mocny kryzys przez parę lat.

Ł.K.: Ten kryzys skończył się spadkiem. Na całe szczęście Widzew szybko wrócił do elity.

A.S.: Zgadza się, spadliśmy do ówczesnej drugiej ligi. Były zawirowania związane z trenerami, bo było ich w tamtym sezonie czterech czy pięciu. Niestety, nie udało się uratować ligi dla Łodzi. Szybki powrót też miał dobry wpływ na klub. Trudno powiedzieć, jak by to wszystko wyglądało, gdybyśmy na zapleczu pierwszej ligi spędzili jeszcze jeden sezon.

Ł.K.: Po awansie mało zabrakło, by Widzew zdobył mistrzostwo. Końcówka sezonu sprawiła, że nie udało się powtórzyć sukcesu Ruchu Chorzów.

A.S.: Zdarzało się, może niezbyt często, że bieniaminek zdobywał mistrzostwo. Dla nas było najważniejsze, że wróciliśmy do elity.

Ł.K.: Karierę niestety skończył pan bardzo szybko. Nikt się nie spodziewał, że lekarze w Niemczech skrócą pana przygodę piłką.

A.S.: Też się tego nie spodziewałem. Kontuzja więzadeł krzyżowych jest dość standardową kontuzją wśród sportowców. Wydawało mi się, że to będzie normalna operacja, minie kilka miesięcy i wrócę na boisko. Niestety błąd lekarski lub szpitalny spowodował, że w wieku dwudziestu siedmiu lat skończyłem grać w piłkę.

Ł.K.: Po zakończeniu kariery przez krótki czasu był pan trenerem. Jednak teraz wydaje się, że znalazł pan swoje miejsce na ziemi. W branży restauracyjnej w Zakopanem pracuje pan już bardzo długo.

A.S.: Jeżdżąc z Widzewem po Europie przyglądałem się tego typu miejscom. W głowie taki pomysł dojrzewał, że jak skończę grać w piłkę, to zajmę się czymś takim. Niestety czas przyśpieszył to wszystko. Miałem epizod jako trener, natomiast wolałem trenować dzieci, które przez cztery lata w Widzewie szkoliłem. Piłka seniorska nie odpowiadała mi, człowiek nie na wszystko miał wpływ. Gastronomia mimo wszystko zwyciężała i od dwudziestu dwóch lat w tej gastronomii siedzę. W Zakopanem już nie jestem, aktualnie pracuję nad morzem. Po trzydziestym września zamierzam wrócić już do Łodzi na stałe.

Ł.K.: Będzie więcej okazji, by pojawiać się na stadionie Widzewa.

A.S.: Nie ukrywam, że brakuje mi tego trochę. Dodatkowo jest możliwość spotkania się z kolegami.

Ł.K.: Dziś jest spotkanie z rezerwami Legii. Będzie pan miał możliwość obejrzeć ten mecz(rozmowa nagrywana w dniu meczu z Legią)?

A.S.: Gdzieś tam po kryjomu, może uda się włączyć na telefonie i będę zerkał jak radzą sobie moi młodsi koledzy.

Ł.K.: Nieważne gdzie, ale pana serce zawsze jest z Widzewem.

A.S.: Jasne. Bez dwóch zdań.



niedziela, 15 kwietnia 2018

"Widzew w każdym meczu gra finał Ligi Mistrzów"- rozmowa z Arkadiuszem Onyszko









Szanowany przez kibiców każdego klubu, w którym grał. W Widzewie rozegrał 30 spotkań, a fani bardzo ciepło i miło go wspominają. O pobycie w Widzewie, o trenerze Smudzie oraz hipokryzji polskiej piłki rozmawiałem z Arkadiuszem Onyszko.


Ł.K.: Do Widzewa przyszedł pan, mając dwadzieścia trzy lata i sto dwa spotkania w seniorskiej piłce. Wejście do szatni ówczesnego Mistrza Polski chyba nie było trudne i nie miał pan problemu z zaadaptowaniem się w klubie.

Arkadiusz Onyszko: Kilka osób znałem już wcześniej, więc nie było to trudne. Przyszedłem do Widzewa, gdy łodzianie zdobyli mistrzostwo po niesamowitym meczu na Legii. Było wiadomo, że RTS zagra w eliminacjach do Champions League. Przychodząc miałem świadomość, że to fantastyczna drużyna i jest tam świetny trener. Wchodziłem nie na pewniaka, czułem respekt, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, przed tymi zawodnikami.


Ł.K.: Śmiano się, że w Lechu miał pan bardzo dużo okazji, by się wykazać i stąd też ten transfer. Dodatkowo przeniesienie do Łodzi było zapewne spowodowane możliwością gry w europejskich pucharach. Jednak ta przygoda była krótka, ale intensywna, bo do Łodzi przyjechały wielkie firmy : Parma i Udinese.

A.O.: Grałem sezon w Lechu Poznań i przyszedłem do Widzewa, bo Andrzej Grajewski chciał mnie w Łodzi. Byłem młodym, perspektywicznym zawodnikiem, grałem w reprezentacjach młodzieżowych i patrzyli na mój transfer przyszłościowo. Młody chłopak, dużo występów w ekstraklasie. Myślę, że byłem łakomym kąskiem na rynku transferowym. Trafiliśmy nieszczęśnie na Parmę, gdzie jakby teraz spojrzeć, grały same legendy. Nie mieliśmy z nimi żadnych szans. Pierwszy mecz w Łodzi przegrany cztery jeden, na wyjeździe mecz w ogóle nam nie wyszedł. Z Udinese wygraliśmy u siebie jeden do zera, jeśli dobrze pamiętam.


Ł.K.: Tak. Jeden do zera u siebie, a na wyjeździe szybko stracona bramka i Udinese później rozstrzygnęło spotkanie.

A.O.:Mimo wszystko była to moja ogromna przygoda. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Z tymi dwoma drużynami w tamtym czasie nie byliśmy w stanie rywalizować.


Ł.K.: Często pan wspominał w wywiadach Franciszka Smudę. Mówił pan, że to fantastyczny trener. Jestem zawsze pełen podziwu dla piłkarzy, którzy chwalą „Franza”. Teraz można odczuć, że młodsi piłkarze, zwłaszcza na odprawach, podchodzą niepoważnie do trenera, również ze względu na sposób mowy. Za pana czasów chyba wszyscy szanowali trenera Smudę.

A.O.: Teraz młodzież jest rozwydrzona tak bardzo, że jest w stanie zadzwonić do trenera i zapytać czemu nie gra lub napisać SMS-a. Ja się wychowałem troszkę w innych czasach. Wtedy takie rzeczy były nie do pomyślenia. Nie znamy czasami swojego miejsca w szeregu. Wszyscy myślą, że już są najlepsi na świecie. Zwłaszcza tak myślą rodzice młodych piłkarzy. My odnosiliśmy się z szacunkiem do trenera Smudy. Powiem szczerze, że nigdy nie myślałem, będąc zawodnikiem trenera, że będę pracował w sztabie szkoleniowym razem z nim. A taka sytuacja wydarzyła się po dwudziestu kilku latach. Pracowaliśmy razem w Górniku Łęczna. Nie zmienię absolutnie zdania, a nawet powiem więcej: Franciszek Smuda to bardzo dobry trener, doskonale czuje szatnię. Miałem wielu utytułowanych trenerów za granicą. Larsa Olsena, który był mistrzem europy czy Bruce’a Riocha, który trenował Arsenal. Trenera Smudę bardzo wysoko stawiam w tej hierarchii. Uważam, że wiele można się od niego nauczyć. Ma mega dobre podejście do zawodników, wie co do nich powiedzieć, jak z nimi rozmawiać. Niewielu jest takich szkoleniowców.


Ł.K.: Czyli przyjście Franciszka Smudy do trzeciej ligi, według pana był jednym z lepszych ruchów odradzającego się Widzewa?

A.O.: Uważam, że tak.


Ł.K.: Podczas pana pobytu w Widzewie, pojawiły się pierwsze skazy w organizacji Mistrza Polski za rządów Andrzeja Grajewskiego. Trenerowi zaczęły puszczać nerwy na konferencjach prasowych, pojawiły się opóźnienia w wypłatach.

A.O.: Nie tylko pana Grajewskiego. Tam było jeszcze kilka osób, które decydowały o klubie, a pieniędzy i tak nie było. Najgorsze jest to, że po tylu latach nadal nie płacą (śmiech). To jest przerażające. Człowiek doświadczył dobrobytu, wyjechał za granicę, przez jedenaście lat nie opóźnili się nawet sekundy z wypłatą. Przyjeżdżasz po piętnastu latach do kraju i nadal nie płacą. Nie wyciągamy wniosków i ta liga jest jaka jest.


Ł.K.: Coraz ładniejsze stadiony, a w kasie pustki.

A.O.: Cały czas totalna partyzantka. Nie wiem, czy to się kiedykolwiek zmieni. Mamy aspiracje, by grać w Champions League, a myślę, że na dzień dzisiejszy jest to odległa historia dla naszych klubów. W profesjonalnej piłce wszystko jest zaplanowane co do sekundy. Wszystko fachowo prowadzone. To jest uwłaczające, że nie ma zasady przed sezonem, że każdy klub musi pokazać, że ma budżet, i że stać go na to, aby płacić przez cały sezon. Mówi się, że wówczas połowa ligi by nie grała. Widocznie trzeba zrobić mniejszą ligę, ale w pełni profesjonalną.


Ł.K.: Biorąc pod uwagę opinie o Kamilu Wilczku czy Adrianie Mierzejewskim, że jeden strzela w słabej lidze duńskiej, drugi zaś gra gdzieś na końcu świata, zastanawiam się, czy to nie jest hipokryzja, przyglądając się temu, jak wyglądają mecze w polskiej lidze.

A.O.: Ile lat przerwy było między występem Widzewa i Legii w Lidze Mistrzów? Dwadzieścia dwa? Dwadzieścia trzy? Gdy byłem w Danii, grały trzy albo cztery kluby w Champions League. Grali Brondby, FC Kopenhaga, Oldborg, a u nas przez dwadzieścia kilka lat nic. Poziom reprezentacji duńskiej też nie jest najgorszy. W porównaniu do naszej ligi, myślę, że duńska liga jest zdecydowanie lepsza.


Ł.K.: Podjąłem to pytanie, bo myślę, że również przez to rozegrał pan w kadrze tylko dwa spotkania. Dodatkowo na brak klasowych bramkarzy też nie narzekaliśmy.

A.O.: Rzeczywiście, trafiłem na taki okres, kiedy było wielu fantastycznych bramkarzy i grali w dużo lepszych klubach. Dziś to rozumiem. Nie mam większych pretensji, bo było to zrozumiałe dla trenera, który powoływał piłkarzy do reprezentacji. Zawsze lepiej było powołać Boruca z Celticu czy Jerzego Dudka z Liverpoolu, niż Arkadiusza Onyszkę z Odense.
Wielokrotnie w wywiadach potwierdzałem, że zasługiwałem na to, żeby mnie sprawdzić. Powołać na kadrę, pozwolić zagrać „połówkę” tak, jak teraz trener Nawałka dał szansę Białkowskiemu. Nie pasuje, to proszę bardzo, ale przynajmniej wiem, że gdzieś ta szansa była. Ja w ogóle tej okazji nie otrzymałem. Lekki niedosyt pozostaje.


Ł.K.: Prowadzi pan też akademię, więc bramkarze mają się od kogo uczyć fachu.

A.O.: Jeżeli chodzi o akademię, to nie prowadzę typowej akademii bramkarskiej. To akademia ogólna dla dzieci. Chwilowo tylko bramkarze Motoru Lublin mogą czerpać z mojej wiedzy.


Ł.K.: Oglądał pan derby trójmiasta w poprzedniej kolejce? (Rozmowa odbyła się chwilę po derbach w 31 kolejce ekstraklasy.)

A.O.: Nie, dzisiaj właśnie bieżące oglądałem.


Ł.K.: W poprzedniej kolejce, jeszcze przed podziałem na grupę mistrzowską i spadkową, po meczu, Sławczew i Sławomir Peszko zaczęli kopać dmuchane lalki w barwach Arki. Jak to jest, że część piłkarzy musi robić „pokazówki” pod kibiców, a pan był naturalny i pomimo spędzenia tylko roku w Łodzi, kibice Widzewa pana bardzo dobrze wspominają.

A.O.: Nigdy w życiu nie powiem na Widzew złego słowa. Kto by nie pytał, gdzie bym nie był, w jakim klubie bym nie był, to nigdy nie powiem źle. To był fantastyczny czas. Tak mile to wspominam, nie tylko piłkarsko, ale też życie na co dzień. W tamtych czasach w Łodzi ludzie byli inni. W różnych miastach mieszkałem, ale Łódź była najbardziej rodzinna. Niby tylko rok czasu, ale atmosfera na stadionie była niesamowita, w klubie tak samo, mimo że nie płacili wtedy. Osoba trenera Smudy miała duże znaczenie. Do tego klubu przychodziło się z przyjemnością, choć moje początki z trenerem nie były takie łatwe. Na ławkę mnie posadził w meczu pucharowym z Baku. Zacząłem tak nie za bardzo, dopiero później się rozkręciłem. Mimo wszystko, bardzo dobrze go wspominam i uważam go za świetnego fachowca.
Myślę, że ludzie za bardzo pozwolili sobie na chamskie traktowanie trenera. Nie wolno. Daj Boże, by wszyscy w piłce osiągnęli takie sukcesy, jak Franciszek Smuda. Uważam, że w piłce nożnej powinna być jakaś hierarchia. Hierarchia taka, że jeżeli trener Smuda zdobył trzy czy cztery razy mistrzostwo i prowadził reprezentację, a ktoś więcej od niego osiągnie to wtedy będzie mógł się o nim wypowiadać. Widzę, że wszyscy się wypowiadają, a zwłaszcza młodzi zawodnicy, którzy nic nie osiągnęli. Oni uważają, że jak ustawisz całe boisko palikami to jesteś dobrym trenerem. A nie o to chodzi.

Ł.K.: Słuchając pana wspomnień z pobytu, mam wrażenie, że podpisał by się pan pod zdaniem, które powiedział pan,gdy Widzew spadał z pierwszej ligi i powoli upadał: „Widzew trzeba traktować jak dobro narodowe”?

A.O.: Oczywiście. Taki klub nie powinien zniknąć z mapy polski. Tam były zawirowania finansowe i Widzew jest tam, gdzie jest. Też pracuję w trzeciej lidze i to nie jest taki poziom, jak kiedyś. Ciężko awansować i jest duża presja. Pod taką presją, niezależnie od tego, jakbyś był mocny psychicznie, to mimo wszystko można mieć sztywne nogi. Trener Smuda nie ma prostego zadania i jakikolwiek trener by przyszedł, też nie będzie miał łatwo. Tak samo w Motorze, jak i w Widzewie.

Ł.K.: Kibice również wymagają, by tę ligę, mówiąc po piłkarsku „zjeść”.

A.O.: To ma trochę podłoże psychologiczne. Grasz u siebie, piętnaście tysięcy kibiców, piękny stadion, typowa piłkarska atmosfera i nagle jest wyjazd i grasz w polu. Piłkarsko może i Widzew jest lepszy od innych drużyn, tak jak i finansowo czy organizacyjnie. Ale mentalnie musisz się przestawić z dnia na dzień na inną grę. Musisz być jak koń: klapki na oczach, jest tylko dziewięćdziesiąt minut, wykonujesz profesjonalną robotę i jedziesz do domu. Dodatkowo te boiska są nierówne, gdzieś jest jakiś spad i trzeba sobie radzić. To jest walka mentalna. My również to przeżywamy, bo akurat jesteśmy w tej samej lidze, tylko w innej grupie i to nie jest łatwa sprawa.


Ł.K.: Dodatkowo ta trzecia liga jest zdecydowanie bardziej fizyczna. Jest mniej miejsca na boisku, każdy daje z siebie wszystko .

A.O.: Dokładnie. Gdy przyjeżdżają drużyny na papierze słabsze na stadion Widzewa, gdzie jest piękna murawa, dużo kibiców, to wzniosą się na wyżyny umiejętności. Niedobrze się gra przeciwko takim klubom. Widzew w każdym meczu gra finał Ligi Mistrzów. Jest to ciężkie psychicznie. Wręcz niemożliwe. Dlatego w wielu meczach, gdzie powinni wygrać, przegrywają lub remisują. Nie są wstanie mentalnie tego ugryźć. A mówienie, że to jest tylko trzecia liga nie jest sprawiedliwe. Wszyscy się starają, a dodatkowo taka opinia usztywnia i ciężej dać z siebie sto procent swoich możliwości.

Ł.K.: Z tego, co wiem, nie był pan jeszcze na nowym stadionie Widzewa. Jak rozumiem, mogę panu życzyć żebyśmy spotkali się w przyszłym roku na stadionie w Łodzi, a pan jako trener bramkarzy Motoru.

A.O.: Daj Boże, bardzo bym tego chciał. Jedno jest pewne, jakby kiedyś komuś wpadł do głowy pomysł, żeby zaprosić mnie na stadion czy zatrudnić w roli trenera… Widzewowi się nie odmawia.




fot: http://lublin.wyborcza.pl