czwartek, 29 marca 2018

" Bo o to chodzi, by mówiono, że Widzew to drużyna z charakterem"- Sławomir Chałaśkiewicz w rozmowie o Widzewie i nie tylko.



Ulubieniec łódzkich kibiców. Łodzianin związany z Widzewem. O jego karierze, pobycie w Widzewie, o Sylwestrze Cacku i pracy z młodzieżą rozmawiałem ze Sławomirem Chałaśkiewiczem.


Ł.K.: Jest pan łodzianinem. Pierwsze kluby w pana karierze również były z Łodzi. Czy przyjście do Widzewa było spełnieniem jednego z piłkarskich marzeń?

Sławomir Chałaśkiewicz: Na pewno spełnienie i duże wyróżnienie, bo do Widzewa nie trafiali przypadkowi zawodnicy, tylko bardzo wyselekcjonowani. Drużyna była budowana na takiej zasadzie, że szukano jak najlepszych zawodników, którzy pasowaliby charakterem i umiejętnościami do klubu.  


Ł.K.: Przed pana przyjściem do Widzewa, odeszła część piłkarzy, którzy zdobywali mistrzostwo: Włodzimierz Smolarek, Roman Wójcicki, Krzysztof Surlit. Skład jednak cały czas był mocny. Jak pan wspomina szatnię w tamtym czasie?

S.Ch. : Budziła respekt i podziw. Było tam wielu piłkarzy, którzy mieli bogatą karierę, z których można było brać przykład. Jeżeli wchodziło się do takiej szatni, człowiek czuł się wyróżniony, że może uczestniczyć w treningach z takimi piłkarzami. Teraz rzadko się zdarza, żeby tylu dobrych piłkarzy grało w jednym klubie.


Ł.K.: Przyszedł pan jako napastnik i gdyby spojrzeć na pana pierwszy sezon w Widzewie, strzelił pan cztery bramki. Teoretycznie można by uznać, że to nie jest dobry wynik. Jednak najlepszy strzelec w tamtym sezonie- Leszek Iwanicki, strzelił sześć goli. Widzew grał wtedy bardziej zespołowo i nie było w tamtym składzie typowego egzekutora jak na przykład Marek Koniarek?

S.Ch. : Ja jestem troszkę innym typem zawodnika niż Marek Koniarek. Marek był typowym środkowym napastnikiem, ja częściej grałem na skrzydle. Więcej pracowałem dla drużyny, strzelałem bramki, ale i dużo wypracowywałem sytuacji. Myślę, że moja rola w zespole była inna niż Marka.


Ł.K.: W drugim sezonie trenerem Widzewa był Orest Lenczyk. Czy już wtedy nestor polskiej piłki przykładał dużo uwagi do przygotowania fizycznego?

S.Ch. : Tak. Przygotowanie fizyczne było bardzo ważne w tamtym okresie. Zresztą wielu trenerów przykładało do tego wagę i trenowało pod tym kątem. Trener Orest Lenczyk był jednak troszkę inny. Wymyślał różne rzeczy, które czasami nie były związane z piłką, by motorykę i siłę poprawić.


Ł.K.: Treningi u trenera Lenczyka panu nie przeszkadzały. Powiedział pan kiedyś, że był pan bardzo „fit” piłkarzem jak na tamte czasy.

S.Ch. Nigdy nie narzekałem pod tym względem. Lubiłem pracować na treningach, bo wiedziałem, że to jest dla mnie podstawa. By grać dobrze w piłkę to trzeba podczas zajęć ciężko pracować. Dlatego to mi nie przeszkadzało. Efekty tej pracy były widoczne później na boisku.


Ł.K.: Biorąc pod uwagę tamte czasy, rzadko się zdarzało, by piłkarze tak podchodzili do zajęć. Często, po latach piłkarze wspominali, że po treningu szli na jedno czy dwa piwa, a pan dbał o żywienie i podejście pod względem fizycznym do sportu.

S.Ch.: Przede wszystkim to jak się prowadziłem i jak trenowałem pozwoliło mi długo grać w piłkę. Zakończyłem karierę w wieku 41 lat bez żadnej poważniejszej kontuzji. Pomogło mi to też grać w Bundeslidze.


Ł.K.: Po trzecim sezonie w Widzewie odszedł pan na dwa lata do Śląska Wrocław, następnie wrócił pan na Piłsudskiego. O tym powrocie, pierwszym do Widzewa, zadecydowała tęsknota za Łodzią czy przeważyły inne aspekty?

S.Ch.: Ja z Łodzi nie chciałem odchodzić. Tak się potoczyły losy, że wrócił trener Waligóra, który nie za bardzo na mnie stawiał. Po jednej osobistej rozmowie stwierdziłem, że to nie ma sensu. Wiedziałem, że jeżeli mam się rozwijać, muszę iść tam, gdzie będę mógł grać, a nie siedzieć na ławce. Po dwóch latach, kiedy Widzew spadł i awansował do pierwszej ligi, złożono mi propozycję,więc się nie wahałem. Od razu wiedziałem, że chcę wracać. To jest klub, dla którego serce zostawiłem. Jestem z Łodzi, zawsze chciałem grać w tym klubie i dlatego wróciłem bez zastanowienia.


Ł.K.: Po awansie Widzewa w kuluarach mówiono, że dobrze by było powtórzyć sukces Ruchu, który po powrocie do pierwszej ligi zdobył mistrzostwo. Ostatecznie Czerwono-Biało-Czerwoni skończyli sezon na trzecim miejscu.

S.Ch. Zabrakło troszeczkę na końcówce sezonu. Straciliśmy kilka punktów i to zadecydowało, że zajęliśmy tylko trzecie miejsce.


Ł.K.: Indywidualnie sezon dla pana udany- strzelenie sześciu bramek i transfer do Hansy Rostock, gdzie świętował pan awans.

S.Ch.: Udało mi się wyjechać za granicę. Kiedyś były inne czasy niż teraz. Nie wyjeżdżało się w wieku dwudziestu lat, tylko trzeba było mieć przekroczony limit wiekowy- dwadzieścia dziewięć lat. Ja ten warunek spełniałem i mogłem wyjechać. Później świętowałem awans do Bundesligi i przez trzy sezony grałem w najwyższej niemieckiej lidze.


Ł.K.: Często się mówi, że jak polski piłkarz przechodzi do zagranicznego klubu i dobrze tam gra, to przetarł komuś drogę. Można więc powiedzieć, że przetarł pan drogę Sławomirowi Majakowi.

S.Ch.: Na pewno jest inaczej, gdy przychodzi piłkarz z Polski i pokaże, że jest lepszy od piłkarzy niemieckich. Na takiej zasadzie byli kupowani piłkarze. Nie brano zawodników na „sztukę” tylko gdy ściągano piłkarza, musiał on być lepszy od tego, którego zespół miał. W Hansie spędziłem sześć lat, pokazałem, że my Polacy też coś potrafimy, że ciężko pracujemy na treningach. Do Rostocku trafił też Kubala. Andrzej Szulc był na testach, jednak miał kontuzję i musiał wrócić. Mirek Myśliński również był testowany. Myślę, że pierwsze kroki, które ja zrobiłem, spowodowały, że inni mieli trochę łatwiej.


Ł.K.: Po sześciu latach w Niemczech po raz drugi wrócił pan do Widzewa. Ten powrót do Łodzi za kadencji trenera Łazarka ciężko zaliczyć do udanych. Tylko trzy spotkania, nie godził się pan na rolę rezerwowego, choć w tamtych czasach też to było rzadko spotykane. Chciał pan grać piłkę, a nie czekać na kolejną pensję z klubu.

S.Ch.: Dokładnie. Miałem taki charakter i znałem swoją wartość. Wróciłem z Bundesligi, wydawało mi się, że mogę pomóc temu zespołowi w walce o najwyższe cele. Jednak trener Łazarek był innego zdania. Przyszedł do klubu po drugiej kolejce, z tego co pamiętam, po porażce z Radzionkowem. Powiedział, że ja u niego nie będę grał, i że będzie stawiał na reprezentantów i młodych piłkarzy. Reprezentantów wtedy nie było, chyba tylko Tomek Łapiński i Rafał Siadaczka. Co miałem robić, siedzieć i patrzeć? Zadzwoniłem do Niemiec, pojechałem na testy, bo miałem już swoje lata. Nie byłem dla nich za stary, żeby grać i grałem tam pięć lat. Z Babelsbergiem wywalczyliśmy historyczny awans do drugiej Bundesligi. Wcześniej ten klub nigdy takiego wyniku nie osiągnął. Przyczyniłem się mocno do tego sukcesu. Szkoda było, że nie mogłem grać dalej w Widzewie, ale czasami tak się życie piłkarza układa. Ja wolałem grać w piłkę, niż siedzieć na ławce i tak jak pan mówi, tylko „kasować”.


Ł.K..: Po Babelsbergu trafił pan do Kessel, gdzie miał pan swój najlepszy sezon strzelecki- dwadzieścia trzy bramki.

S.Ch.: I tylko dwadzieścia osiem asyst (śmiech).


Ł.K.: Prawie dwie bramki na mecz. Nosili pana tam na rękach.

S.Ch.: Tak było. Zresztą wszędzie, gdzie grałem kibice bardzo dobrze mnie wspominają. W Łodzi, we Wrocławiu czy później w Rostocku. To samo było w Babelsbergu. Do Kassel wyjechałem jak miałem prawie czterdzieści lat. Na początku tam też mówiono: po co takiego piłkarza zatrudniają, my chcemy grać o awans. Szybko zmienili zdanie i później nie widzieli składu beze mnie. Mam tam dużo znajomych i cały czas wspominają to, że zaskoczyłem wszystkich. Liczby nie kłamią, strzelić dwadzieścia trzy bramki i mieć prawie trzydzieści asyst, obojętnie na jakim poziomie się gra to jest wyczyn. Dodatkowo grałem tam przeciwko dużo młodszym zawodnikom. Wie pan, to że to jest czwarta liga, to nie znaczy, że ci piłkarze nie biegają i nie walczą. Jest odwrotnie. Tam jest dużo większa walka i więcej biegania. Trzeba dostosować się poziomem do tej klasy rozgrywkowej. Wszyscy byli zaskoczeni, że ja- piłkarz, który grał w Bundeslidze- nie przyszedł tylko „kasować”, a wziął grę na siebie. Pamiętam mecz o awans, który graliśmy z Darmstadt. Wygraliśmy 4:3, strzeliłem dwie bramki. Pociąg, który przyjechał po nas, z pięcioma tysiącami kibiców musiał stanąć gdzieś na poboczu, bo tak rozbujali ten pociąg, że nie mógł jechać. Taka była radość. To są niezapomniane chwile. Mam taki charakter. Zawsze chciałem grać, kochałem ten sport i podporządkowałem temu wszystko.


Ł.K.: Biorąc pod uwagę pana piłkarską ambicję, może być pan wzorem dla młodych piłkarzy, którymi się pan obecnie zajmuje. Młodzież, która teoretycznie powinna łatwiej się rozwijać, niż za pana czasów, ma trudniej ze względu na skomputeryzowanie.

S.Ch.: Na pewno praca z młodzieżą jest bardzo odpowiedzialna, wymagająca. Nie można robić tego na pół gwizdka, bo wszystko później widać. Przez te lata, a pracuję z młodzieżą dziesięć lat, naprawdę dużo zrobiłem. Zdobyłem dwa razy Mistrzostwo Polski, jeżeli można tak nazwać turnieje Deichmanna. Udało mi się wygrać w roczniku u-9 i powtórzyć to z tym samym rocznikiem. W u-11 też wygraliśmy. W ramach nagrody byliśmy w Barcelonie i Monachium. Do tej pory, jak trwają turnieje Deichmanna, chyba nikomu się to nie udało. Wygraliśmy dużo zawodów międzynarodowych i polskich. Było sporo pracy i jestem z tego zadowolony. Nie wiem jak się dalej potoczyła kariera tych chłopców, bo kilku poszło dalej, szukać nowych wyzwań. Prowadzę swoją szkółkę piłkarską, nie jestem klubem. Nie mogę być konkurencją dla innych klubów. Mam inne podejście. Uczę młodzież grać w piłkę, nie stawiam na wynik. Chcę ich nauczyć jak najwięcej, by to im się w przyszłości przydało. W niektórych klubach liczy się tylko wynik, siła. Dlatego widać, że tej młodzieży nie mamy. To jest szkolenie oparte na „im wyższy tym lepszy”. Wiadomo, różnie dzieci się rozwijają, a ze względu na swój wzrost czy wagę są eliminowani. Koniec końców może się okazać, że ten odrzucony piłkarz, będzie grał w piłkę, bo ma umiejętności i sobie poradzi. Sam byłem niedużym piłkarzem, też mnie skreślano ze względu na warunki fizyczne. Miałem kilka rozmów, że wzięliby mnie do reprezentacji, ale jestem za niski. Nie tędy droga. Dlatego staram się to chłopcom wpajać, że ciężką pracą i wytrwałością można więcej osiągnąć niż tylko talentem.


Ł.K.: Pozwolę sobie przytoczyć pana słowa: „Talent można mieć, ale trzeba nad nim pracować”. Młody piłkarz może łatwiej czerpać dobre wzorce pod względem pracy, niż za pana czasów, gdzie jak już wspomniałem, łatwo było znaleźć informację jak piłkarze imprezują. Teraz codziennością są filmy, gdzie Robert Lewandowski, piłkarz klasy światowej, zostaje po treningu i pracuje nad swoimi umiejętnościami.

S.Ch.: Jeżeli zawodnik chce się rozwijać, musi nad sobą pracować bez względu na wiek. Ja grałem piłkę do czterdziestego pierwszego roku życia i przez ten czas zawsze uczyłem się czegoś nowego. Jak się ma osiemnaście lat, nie można spocząć na laurach, jeżeli się osiągnęło pewien poziom. Piłkarzom się wydaje, że jeżeli osiągnęli pewien poziom, to nie trzeba pracować nad sobą, bo już są gwiazdami. Często ci młodzi piłkarze później nie dają sobie rady. Dochodzi cięższy trening, trzeba dać więcej od siebie i nie każdy się na to decyduje. Myślę, że to dobra droga- pracować, pracować, pracować. Jeżeli widać, że są braki, nie ma techniki uderzenia, dobrego dośrodkowania, to dobrze jest zostać dla siebie po treningu. Nie każdy piłkarz to rozumie. Są piłkarze, nie mówię że nie, którzy zostają i pracują, ale jest spore grono piłkarzy, którzy chcą tylko odbębnić trening, wrócić do domu i zająć się swoim życiem.


Ł.K.: Po docenionej pracy w Zawiszy Rzgów dziennikarze informowali, że Widzew sondował objęcie przez pana pierwszego zespołu. Nie udało się to, jednak gdyby pojawiła się taka propozycja w przyszłości, przyjąłby ją pan?

S.Ch.: Widzewowi nie powinno się odmawiać. Są kluby, którym się nie odmawia. Jeżeli byłaby to praca na zdrowych warunkach, to nie ma problemu. Wielu byłych piłkarzy z chęcią by Widzewowi pomogło, gdyby klub wyraził chęć takiej współpracy. Na razie nikt takiej współpracy nie proponował. Ja robię swoje, pracuję z młodzieżą. Szkoda, że w Widzewie są popełniane te same błędy. Nie próbują korzystać z tego doświadczenia, z chłopaków, którzy grali w Widzewie i oddali serce temu klubowi na boisku. Potrzeba tego, więcej serca, więcej „Widzewskiego Charakteru”, żeby piłkarze, którzy przychodzą czuli tę atmosferę. Sami kibice, którzy tutaj są nie wystarczą. Zawsze to podnosi renomę klubu, gdy pamięta się o piłkarzach, stara się ich integrować z widzewską publicznością.


Ł.K.: Powiedział pan, że są powielane błędy. Trenował pan widzewską młodzież za czasów Sylwestra Cacka. Później się okazało, że przez jego poczynania Widzew zaczynał od czwartej ligi. Czy za czasów pana pracy było już widać, że Cacek traci panowanie nad klubem?

S.Ch.: Przewidziałem taką sytuację. Z tego powodu też straciłem pracę, bo mówiłem o tym głośno, że źle się dzieje, że źle jest to prowadzone. Pieniądze były, robiono transfery z dużym rozmachem. Można było te pieniądze inaczej spożytkować i Widzew nadal byłby w ekstraklasie. Postawiono bardziej na firmę niż na klub sportowy. Za dużo ludzi było niezwiązanych z piłką. Uczyli się na tym klubie. Uważam, że w klubie powinni pracować ludzie, którzy żyją piłką, robili to na co dzień i każdy z nich ma swoje zdanie. Można wtedy usiąść przy stole i porozmawiać: jak to widzisz, czego brakuje, co byś zmienił. Nie można rozmawiać z ludźmi, którzy zajmują się biznesami, a nie znają szatni, klimatu, który wokół piłki panuje. Teraz powoli Widzew się zmienia. Przyszedł Franciszek Smuda, Tomek Łapiński. To na taki klub i tak trochę mało. Teraz już trzeba myśleć, by byli skauci, którzy będą szukali zawodników na następny sezon. Bo to nie jest tak, że sezon się skończy i będziemy szukać piłkarzy. Wtedy będzie już za późno. Przynajmniej rok wcześniej trzeba szukać piłkarza na daną pozycję. Trzeba jeździć, rozmawiać z ludźmi. Jeśli pojedzie ktoś, kto grał wcześniej w piłkę, ktoś związany z klubem, piłkarze wiedzą, że przyjechała nieanonimowa osoba, która sprzedawała wcześniej kwiatki. Mówi się, że piłkarze nie chcą chwilowo być w Widzewie, że na razie gra w trzeciej lidze. W takiej sytuacji duże znaczenie ma kto z piłkarzem rozmawia i kto go przekonuje do gry w Widzewie.


Ł.K.: Zwłaszcza, że część piłkarzy odmawiała Widzewowi nie z racji tego, gdzie Widzew gra, a z powodu strachu przed presją, grą przed siedemnastoma tysiącami widzów.

S.Ch.: Który piłkarz nie chce grać przy większej publiczności? To nie są piłkarze, tylko pseudo piłkarze. Pamiętam za moich czasów, ludzie krzyczeli, jak był doping to chciało się grać. Mecz mógł trwać dwie godziny, a nie dziewięćdziesiąt minut. Chce się grać w takiej atmosferze. Dla mnie nie jest to przekonujące, że presja bo siedemnaście tysięcy widzów. Każdy piłkarz chciałby grać przy takiej publice.


Ł.K.: Właśnie mnie to zastanawiało, bo im więcej osób jest na meczu, tym teoretycznie łatwiej się gra.

S.Ch.: Inaczej wychodzi się na stadion, gdzie jest sto osób, bo to jest tak, jakby się przychodziło na trening. U nas na treningu potrafiło być trzydzieści osób i oglądali zajęcia z trybun. Grać przy siedemnastu tysiącach ludzi, na tym poziomie, to jest fenomen. Oprawa meczu i kiedy kibice świętują na stadionie. To jest piękne. Mam już swoje lata, ale aż chce się ubrać i wyjść na boisko dla takiej publiczności.


Ł.K.: Wygrywał pan wiele spotkań, strzelił pan dużo bramek w trakcie kariery. W najważniejszym spotkaniu, już po karierze, też odniósł pan zwycięstwo.

S.Ch.: Na pewno. To nie są miłe chwile. Starałem się to ukryć, ale gdzieś to wyszło. Na razie jest wszystko w porządku. Chorobę też mam za sobą. Kontroluję to na bieżąco, więc myślę, że to już się nie wydarzy. Choć nigdy nie należy mówić nigdy, bo czasami w życiu różnie bywa. Skupiam się na pracy, na trenowaniu młodych chłopaków, których lubię i szanuję. Staram się, by jak najwięcej z nich grało w piłkę.


Ł.K.: Czego kibice Widzewa mogą panu życzyć na następne dziewięć miesięcy?

S.Ch.: Kibice nic nie muszą mi życzyć. Myślę, że kibice powinni sobie życzyć awansu, by Widzew wrócił do ekstraklasy, by był klubem, o którym wszyscy mówią. Nie tylko w kontekście kibiców, ale również drużyny na boisku. Bo o to chodzi, by mówiono, że Widzew to drużyna z charakterem, która potrafi z każdym wygrać i jest najlepsza w Polsce. 

Aktualnie szkółka piłkarska Sławomira Chalaśkiewicza prowadzi nabór do roczników : 2004, 2005, 2009, 2010, 2011, 2012.

fot.: gwiazdynagwiazdke

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz