Ulubieniec
łódzkich kibiców. Łodzianin związany z Widzewem. O jego
karierze, pobycie w Widzewie, o Sylwestrze Cacku i pracy z młodzieżą
rozmawiałem ze Sławomirem Chałaśkiewiczem.
Ł.K.:
Jest pan łodzianinem. Pierwsze kluby w pana karierze również były
z Łodzi. Czy przyjście do Widzewa było spełnieniem jednego z
piłkarskich marzeń?
Sławomir
Chałaśkiewicz: Na pewno spełnienie i duże wyróżnienie, bo
do Widzewa nie trafiali przypadkowi zawodnicy, tylko bardzo
wyselekcjonowani. Drużyna była budowana na takiej zasadzie, że
szukano jak najlepszych zawodników, którzy pasowaliby charakterem i
umiejętnościami do klubu.
Ł.K.:
Przed pana przyjściem do Widzewa, odeszła część piłkarzy,
którzy zdobywali mistrzostwo: Włodzimierz Smolarek, Roman Wójcicki,
Krzysztof Surlit. Skład jednak cały czas był mocny. Jak pan
wspomina szatnię w tamtym czasie?
S.Ch.
: Budziła respekt i podziw. Było tam wielu piłkarzy, którzy mieli
bogatą karierę, z których można było brać przykład. Jeżeli
wchodziło się do takiej szatni, człowiek czuł się wyróżniony,
że może uczestniczyć w treningach z takimi piłkarzami. Teraz
rzadko się zdarza, żeby tylu dobrych piłkarzy grało w jednym
klubie.
Ł.K.:
Przyszedł pan jako napastnik i gdyby spojrzeć na pana pierwszy
sezon w Widzewie, strzelił pan cztery bramki. Teoretycznie można by
uznać, że to nie jest dobry wynik. Jednak najlepszy strzelec w
tamtym sezonie- Leszek Iwanicki, strzelił sześć goli. Widzew grał
wtedy bardziej zespołowo i nie było w tamtym składzie typowego
egzekutora jak na przykład Marek Koniarek?
S.Ch.
: Ja jestem troszkę innym typem zawodnika niż Marek Koniarek. Marek
był typowym środkowym napastnikiem, ja częściej grałem na
skrzydle. Więcej pracowałem dla drużyny, strzelałem bramki, ale i
dużo wypracowywałem sytuacji. Myślę, że moja rola w zespole była
inna niż Marka.
Ł.K.:
W drugim sezonie trenerem Widzewa był Orest Lenczyk.
Czy już wtedy nestor polskiej piłki przykładał dużo uwagi do
przygotowania fizycznego?
S.Ch. :
Tak. Przygotowanie fizyczne było bardzo ważne w tamtym okresie.
Zresztą wielu trenerów przykładało do tego wagę i trenowało pod
tym kątem. Trener Orest Lenczyk był jednak troszkę inny. Wymyślał
różne rzeczy, które czasami nie były związane z piłką, by
motorykę i siłę poprawić.
Ł.K.:
Treningi u trenera Lenczyka panu nie przeszkadzały. Powiedział pan
kiedyś, że był pan bardzo „fit” piłkarzem jak na tamte czasy.
S.Ch.
Nigdy nie narzekałem pod tym względem. Lubiłem pracować na
treningach, bo wiedziałem, że to jest dla mnie podstawa. By grać
dobrze w piłkę to trzeba podczas zajęć ciężko pracować.
Dlatego to mi nie przeszkadzało. Efekty tej pracy były widoczne
później na boisku.
Ł.K.:
Biorąc pod uwagę tamte czasy, rzadko się zdarzało, by piłkarze
tak podchodzili do zajęć. Często, po latach piłkarze wspominali,
że po treningu szli na jedno czy dwa piwa, a pan dbał o żywienie i
podejście pod względem fizycznym do sportu.
S.Ch.:
Przede wszystkim to jak się prowadziłem i jak trenowałem pozwoliło
mi długo grać w piłkę. Zakończyłem karierę w wieku 41 lat bez
żadnej poważniejszej kontuzji. Pomogło mi to też grać w
Bundeslidze.
Ł.K.:
Po trzecim sezonie w Widzewie odszedł pan na dwa lata do Śląska
Wrocław, następnie wrócił pan na Piłsudskiego. O tym powrocie,
pierwszym do Widzewa, zadecydowała tęsknota za Łodzią czy
przeważyły inne aspekty?
S.Ch.:
Ja z Łodzi nie chciałem odchodzić. Tak się potoczyły losy, że
wrócił trener Waligóra, który nie za bardzo na mnie stawiał. Po
jednej osobistej rozmowie stwierdziłem, że to nie ma sensu.
Wiedziałem, że jeżeli mam się rozwijać, muszę iść tam, gdzie
będę mógł grać, a nie siedzieć na ławce. Po dwóch latach,
kiedy Widzew spadł i awansował do pierwszej ligi, złożono mi
propozycję,więc się nie wahałem. Od razu wiedziałem, że chcę
wracać. To jest klub, dla którego serce zostawiłem. Jestem z
Łodzi, zawsze chciałem grać w tym klubie i dlatego wróciłem bez
zastanowienia.
Ł.K.:
Po awansie Widzewa w kuluarach mówiono, że dobrze by było
powtórzyć sukces Ruchu, który po powrocie do pierwszej ligi zdobył
mistrzostwo. Ostatecznie Czerwono-Biało-Czerwoni skończyli sezon na
trzecim miejscu.
S.Ch.
Zabrakło troszeczkę na końcówce sezonu. Straciliśmy kilka
punktów i to zadecydowało, że zajęliśmy tylko trzecie miejsce.
Ł.K.:
Indywidualnie sezon dla pana udany- strzelenie sześciu bramek i
transfer do Hansy Rostock, gdzie świętował pan awans.
S.Ch.:
Udało mi się wyjechać za granicę. Kiedyś były inne czasy niż
teraz. Nie wyjeżdżało się w wieku dwudziestu lat, tylko trzeba
było mieć przekroczony limit wiekowy- dwadzieścia dziewięć lat.
Ja ten warunek spełniałem i mogłem wyjechać. Później
świętowałem awans do Bundesligi i przez trzy sezony grałem w
najwyższej niemieckiej lidze.
Ł.K.:
Często się mówi, że jak polski piłkarz przechodzi do
zagranicznego klubu i dobrze tam gra, to przetarł komuś drogę.
Można więc powiedzieć, że przetarł pan drogę Sławomirowi
Majakowi.
S.Ch.:
Na pewno jest inaczej, gdy przychodzi piłkarz z Polski i pokaże, że
jest lepszy od piłkarzy niemieckich. Na takiej zasadzie byli
kupowani piłkarze. Nie brano zawodników na „sztukę” tylko gdy
ściągano piłkarza, musiał on być lepszy od tego, którego zespół
miał. W Hansie spędziłem sześć lat, pokazałem, że my Polacy
też coś potrafimy, że ciężko pracujemy na treningach. Do
Rostocku trafił też Kubala. Andrzej Szulc był na testach, jednak
miał kontuzję i musiał wrócić. Mirek Myśliński również był
testowany. Myślę, że pierwsze kroki, które ja zrobiłem,
spowodowały, że inni mieli trochę łatwiej.
Ł.K.:
Po sześciu latach w Niemczech po raz drugi wrócił pan do Widzewa.
Ten powrót do Łodzi za kadencji trenera Łazarka ciężko zaliczyć
do udanych. Tylko trzy spotkania, nie godził się pan na rolę
rezerwowego, choć w tamtych czasach też to było rzadko spotykane.
Chciał pan grać piłkę, a nie czekać na kolejną pensję z klubu.
S.Ch.:
Dokładnie. Miałem taki charakter i znałem swoją wartość.
Wróciłem z Bundesligi, wydawało mi się, że mogę pomóc temu
zespołowi w walce o najwyższe cele. Jednak trener Łazarek był
innego zdania. Przyszedł do klubu po drugiej kolejce, z tego co
pamiętam, po porażce z Radzionkowem. Powiedział, że ja u niego
nie będę grał, i że będzie stawiał na reprezentantów i młodych
piłkarzy. Reprezentantów wtedy nie było, chyba tylko Tomek
Łapiński i Rafał Siadaczka. Co miałem robić, siedzieć i
patrzeć? Zadzwoniłem do Niemiec, pojechałem na testy, bo miałem
już swoje lata. Nie byłem dla nich za stary, żeby grać i grałem
tam pięć lat. Z Babelsbergiem wywalczyliśmy historyczny awans do
drugiej Bundesligi. Wcześniej ten klub nigdy takiego wyniku nie
osiągnął. Przyczyniłem się mocno do tego sukcesu. Szkoda było,
że nie mogłem grać dalej w Widzewie, ale czasami tak się życie
piłkarza układa. Ja wolałem grać w piłkę, niż siedzieć na
ławce i tak jak pan mówi, tylko „kasować”.
Ł.K..:
Po Babelsbergu trafił pan do Kessel, gdzie miał pan swój najlepszy
sezon strzelecki- dwadzieścia trzy bramki.
S.Ch.:
I tylko dwadzieścia osiem asyst (śmiech).
Ł.K.:
Prawie dwie bramki na mecz. Nosili pana tam na rękach.
S.Ch.:
Tak było. Zresztą wszędzie, gdzie grałem kibice bardzo dobrze
mnie wspominają. W Łodzi, we Wrocławiu czy później w Rostocku.
To samo było w Babelsbergu. Do Kassel wyjechałem jak miałem prawie
czterdzieści lat. Na początku tam też mówiono: po co takiego
piłkarza zatrudniają, my chcemy grać o awans. Szybko zmienili
zdanie i później nie widzieli składu beze mnie. Mam tam dużo
znajomych i cały czas wspominają to, że zaskoczyłem wszystkich.
Liczby nie kłamią, strzelić dwadzieścia trzy bramki i mieć
prawie trzydzieści asyst, obojętnie na jakim poziomie się gra to
jest wyczyn. Dodatkowo grałem tam przeciwko dużo młodszym
zawodnikom. Wie pan, to że to jest czwarta liga, to nie znaczy, że
ci piłkarze nie biegają i nie walczą. Jest odwrotnie. Tam jest
dużo większa walka i więcej biegania. Trzeba dostosować się
poziomem do tej klasy rozgrywkowej. Wszyscy byli zaskoczeni, że ja-
piłkarz, który grał w Bundeslidze- nie przyszedł tylko „kasować”,
a wziął grę na siebie. Pamiętam mecz o awans, który graliśmy z
Darmstadt. Wygraliśmy 4:3, strzeliłem dwie bramki. Pociąg, który
przyjechał po nas, z pięcioma tysiącami kibiców musiał stanąć
gdzieś na poboczu, bo tak rozbujali ten pociąg, że nie mógł
jechać. Taka była radość. To są niezapomniane chwile. Mam taki
charakter. Zawsze chciałem grać, kochałem ten sport i
podporządkowałem temu wszystko.
Ł.K.:
Biorąc pod uwagę pana piłkarską ambicję, może być pan wzorem
dla młodych piłkarzy, którymi się pan obecnie zajmuje. Młodzież,
która teoretycznie powinna łatwiej się rozwijać, niż za pana
czasów, ma trudniej ze względu na skomputeryzowanie.
S.Ch.:
Na pewno praca z młodzieżą jest bardzo odpowiedzialna, wymagająca.
Nie można robić tego na pół gwizdka, bo wszystko później widać.
Przez te lata, a pracuję z młodzieżą dziesięć lat, naprawdę
dużo zrobiłem. Zdobyłem dwa razy Mistrzostwo Polski, jeżeli można
tak nazwać turnieje Deichmanna. Udało mi się wygrać w roczniku
u-9 i powtórzyć to z tym samym rocznikiem. W u-11 też wygraliśmy.
W ramach nagrody byliśmy w Barcelonie i Monachium. Do tej pory, jak
trwają turnieje Deichmanna, chyba nikomu się to nie udało.
Wygraliśmy dużo zawodów międzynarodowych i polskich. Było sporo
pracy i jestem z tego zadowolony. Nie wiem jak się dalej potoczyła
kariera tych chłopców, bo kilku poszło dalej, szukać nowych
wyzwań. Prowadzę swoją szkółkę piłkarską, nie jestem klubem.
Nie mogę być konkurencją dla innych klubów. Mam inne podejście.
Uczę młodzież grać w piłkę, nie stawiam na wynik. Chcę ich
nauczyć jak najwięcej, by to im się w przyszłości przydało. W
niektórych klubach liczy się tylko wynik, siła. Dlatego widać, że
tej młodzieży nie mamy. To jest szkolenie oparte na „im wyższy
tym lepszy”. Wiadomo, różnie dzieci się rozwijają, a ze względu
na swój wzrost czy wagę są eliminowani. Koniec końców może się
okazać, że ten odrzucony piłkarz, będzie grał w piłkę, bo ma
umiejętności i sobie poradzi. Sam byłem niedużym piłkarzem, też
mnie skreślano ze względu na warunki fizyczne. Miałem kilka
rozmów, że wzięliby mnie do reprezentacji, ale jestem za niski.
Nie tędy droga. Dlatego staram się to chłopcom wpajać, że ciężką
pracą i wytrwałością można więcej osiągnąć niż tylko
talentem.
Ł.K.:
Pozwolę sobie przytoczyć pana słowa: „Talent można mieć, ale
trzeba nad nim pracować”. Młody piłkarz może łatwiej czerpać
dobre wzorce pod względem pracy, niż za pana czasów, gdzie jak już
wspomniałem, łatwo było znaleźć informację jak piłkarze
imprezują. Teraz codziennością są filmy, gdzie Robert
Lewandowski, piłkarz klasy światowej, zostaje po treningu i pracuje
nad swoimi umiejętnościami.
S.Ch.:
Jeżeli zawodnik chce się rozwijać, musi nad sobą pracować bez
względu na wiek. Ja grałem piłkę do czterdziestego pierwszego
roku życia i przez ten czas zawsze uczyłem się czegoś nowego. Jak
się ma osiemnaście lat, nie można spocząć na laurach, jeżeli
się osiągnęło pewien poziom. Piłkarzom się wydaje, że jeżeli
osiągnęli pewien poziom, to nie trzeba pracować nad sobą, bo już
są gwiazdami. Często ci młodzi piłkarze później nie dają sobie
rady. Dochodzi cięższy trening, trzeba dać więcej od siebie i nie
każdy się na to decyduje. Myślę, że to dobra droga- pracować,
pracować, pracować. Jeżeli widać, że są braki, nie ma techniki
uderzenia, dobrego dośrodkowania, to dobrze jest zostać dla siebie
po treningu. Nie każdy piłkarz to rozumie. Są piłkarze, nie mówię
że nie, którzy zostają i pracują, ale jest spore grono piłkarzy,
którzy chcą tylko odbębnić trening, wrócić do domu i zająć
się swoim życiem.
Ł.K.:
Po docenionej pracy w Zawiszy Rzgów dziennikarze informowali,
że Widzew sondował objęcie przez pana pierwszego zespołu. Nie
udało się to, jednak gdyby pojawiła się taka propozycja w
przyszłości, przyjąłby ją pan?
S.Ch.:
Widzewowi nie powinno się odmawiać. Są kluby, którym się nie
odmawia. Jeżeli byłaby to praca na zdrowych warunkach, to nie ma
problemu. Wielu byłych piłkarzy z chęcią by Widzewowi pomogło,
gdyby klub wyraził chęć takiej współpracy. Na razie nikt takiej
współpracy nie proponował. Ja robię swoje, pracuję z młodzieżą.
Szkoda, że w Widzewie są popełniane te same błędy. Nie próbują
korzystać z tego doświadczenia, z chłopaków, którzy grali w
Widzewie i oddali serce temu klubowi na boisku. Potrzeba tego, więcej
serca, więcej „Widzewskiego Charakteru”, żeby piłkarze, którzy
przychodzą czuli tę atmosferę. Sami kibice, którzy tutaj są nie
wystarczą. Zawsze to podnosi renomę klubu, gdy pamięta się o
piłkarzach, stara się ich integrować z widzewską publicznością.
Ł.K.:
Powiedział pan, że są powielane błędy. Trenował pan widzewską
młodzież za czasów Sylwestra Cacka. Później się okazało, że
przez jego poczynania Widzew zaczynał od czwartej ligi. Czy za
czasów pana pracy było już widać, że Cacek traci panowanie nad
klubem?
S.Ch.:
Przewidziałem taką sytuację. Z tego powodu też straciłem pracę,
bo mówiłem o tym głośno, że źle się dzieje, że źle jest to
prowadzone. Pieniądze były, robiono transfery z dużym rozmachem.
Można było te pieniądze inaczej spożytkować i Widzew nadal byłby
w ekstraklasie. Postawiono bardziej na firmę niż na klub sportowy.
Za dużo ludzi było niezwiązanych z piłką. Uczyli się na tym
klubie. Uważam, że w klubie powinni pracować ludzie, którzy żyją
piłką, robili to na co dzień i każdy z nich ma swoje zdanie.
Można wtedy usiąść przy stole i porozmawiać: jak to widzisz,
czego brakuje, co byś zmienił. Nie można rozmawiać z ludźmi,
którzy zajmują się biznesami, a nie znają szatni, klimatu, który
wokół piłki panuje. Teraz powoli Widzew się zmienia. Przyszedł
Franciszek Smuda, Tomek Łapiński. To na taki klub i tak trochę
mało. Teraz już trzeba myśleć, by byli skauci, którzy będą
szukali zawodników na następny sezon. Bo to nie jest tak, że sezon
się skończy i będziemy szukać piłkarzy. Wtedy będzie już za
późno. Przynajmniej rok wcześniej trzeba szukać piłkarza na daną
pozycję. Trzeba jeździć, rozmawiać z ludźmi. Jeśli pojedzie
ktoś, kto grał wcześniej w piłkę, ktoś związany z klubem,
piłkarze wiedzą, że przyjechała nieanonimowa osoba, która
sprzedawała wcześniej kwiatki. Mówi się, że piłkarze nie chcą
chwilowo być w Widzewie, że na razie gra w trzeciej lidze. W takiej
sytuacji duże znaczenie ma kto z piłkarzem rozmawia i kto go
przekonuje do gry w Widzewie.
Ł.K.:
Zwłaszcza, że część piłkarzy odmawiała Widzewowi nie z racji
tego, gdzie Widzew gra, a z powodu strachu przed presją, grą przed
siedemnastoma tysiącami widzów.
S.Ch.:
Który piłkarz nie chce grać przy większej publiczności? To nie
są piłkarze, tylko pseudo piłkarze. Pamiętam za moich czasów,
ludzie krzyczeli, jak był doping to chciało się grać. Mecz mógł
trwać dwie godziny, a nie dziewięćdziesiąt minut. Chce się grać
w takiej atmosferze. Dla mnie nie jest to przekonujące, że presja
bo siedemnaście tysięcy widzów. Każdy piłkarz chciałby grać
przy takiej publice.
Ł.K.:
Właśnie mnie to zastanawiało, bo im więcej osób jest na meczu,
tym teoretycznie łatwiej się gra.
S.Ch.:
Inaczej wychodzi się na stadion, gdzie jest sto osób, bo to jest
tak, jakby się przychodziło na trening. U nas na treningu potrafiło
być trzydzieści osób i oglądali zajęcia z trybun. Grać przy
siedemnastu tysiącach ludzi, na tym poziomie, to jest fenomen.
Oprawa meczu i kiedy kibice świętują na stadionie. To jest piękne.
Mam już swoje lata, ale aż chce się ubrać i wyjść na boisko dla
takiej publiczności.
Ł.K.:
Wygrywał pan wiele spotkań, strzelił pan dużo bramek w trakcie
kariery. W najważniejszym spotkaniu, już po karierze, też odniósł
pan zwycięstwo.
S.Ch.:
Na pewno. To nie są miłe chwile. Starałem się to ukryć, ale
gdzieś to wyszło. Na razie jest wszystko w porządku. Chorobę też
mam za sobą. Kontroluję to na bieżąco, więc myślę, że to już
się nie wydarzy. Choć nigdy nie należy mówić nigdy, bo czasami w
życiu różnie bywa. Skupiam się na pracy, na trenowaniu młodych
chłopaków, których lubię i szanuję. Staram się, by jak
najwięcej z nich grało w piłkę.
Ł.K.:
Czego kibice Widzewa mogą panu życzyć na następne dziewięć
miesięcy?
S.Ch.:
Kibice nic nie muszą mi życzyć. Myślę, że kibice powinni sobie
życzyć awansu, by Widzew wrócił do ekstraklasy, by był klubem, o
którym wszyscy mówią. Nie tylko w kontekście kibiców, ale
również drużyny na boisku. Bo o to chodzi, by mówiono, że Widzew
to drużyna z charakterem, która potrafi z każdym wygrać i jest
najlepsza w Polsce.
Aktualnie szkółka piłkarska Sławomira Chalaśkiewicza prowadzi nabór do roczników : 2004, 2005, 2009, 2010, 2011, 2012.
fot.: gwiazdynagwiazdke